Lubię ten stan, kiedy przyjeżdżam po pierwszym, najbardziej intensywnym, weekendzie sprawdzania matur do domu, wdycham zieleń ogrodu całą powierzchnią skóry i nalewam sobie lampkę wina, by rozpuścić nadmiar wchłoniętych myśl mądrych i tych, które autorom takimi się wydają, a nie są.
Biorę do ręki książkę, która nie jest wywodem teoretycznoliterackim na temat roli historii w literaturze i mediatyzacji tudzież estetyzacji dziejów. Nie jest też poezją o roli tworzenia w życiu poety, a zwykłym thrillerem psychologicznym, w którym już na samym początku odkrywa się 4 trupy w zawansowanym stadium rozkładu. I nie przeszkadza liczba stron do przeczytania, bo dzięki drukowi wszystkie są czytelne, a obszerności tekstu nie trzeba przeliczać na czas, który ma się do dyspozycji.
Gorzej, kiedy w tej powieści zaczyna się doszukiwać punktów z kategorii A i B oraz śledzić usterki o charakterze składniowym.Och maju, maju…