Złotoryjski fetysz

Przyszło lato, z nim wakacje, czas laby, upału i dorocznego utyskiwania na brak kąpieliska w mieście, tym bardziej, ze zalew w remoncie. To tak przewidywalne jak „Kevin sam w Nowym Jorku” na Boże Narodzenie.

Zwykle najwięcej krzyczą ci, co najmniej znają się na ekonomii, ale za to mają przeświadczenie, że pieniądze im się po prostu należą niezależnie od tego czy pracują czy nie. Krzyczą też ci, co mają trudności w spłatach własnych kredytów i zobowiązań. „Basen ma być, bo co to znaczy, że inni mają, a Złotoryja nie ma!” Nieważne, że do najbliższego kąpieliska jest kilkanaście kilometrów i pół godziny drogi czyli nawet mniej niż w niektórych aglomeracjach przejazd z dzielnicy do dzielnicy. Wydaje się, że brak basenu stał się kompleksem części mieszkańców. Bo co to za miasto, w którym nie ma gdzie popływać. Nieważne, że w innych miasteczkach być może jest basen (nie zawsze rentowny), ale nie ma świetnej hali sportowej czy nowoczesnej bazy lekkoatletycznej. Basen stał się fetyszem i gotowym hasłem dla populistów, którzy chcieliby zarządzać w przyszłości miastem.

I kiedy słyszę te głosy, że przecież basen prawie nic nie kosztuje, bo można zrobić to tanim kosztem (pewnie dmuchany), a potem będzie zarabiał sam na siebie i jeszcze pomnażał budżet miasta, to przypominam sobie siebie i swoje pojęcie o ekonomii, gdy zaczęłam samodzielnie zarządzać pieniędzmi jako studentka pierwszego roku polonistyki. Zostałam wyposażona przez rodziców w pewną kwotę pieniędzy, która miała mi zagwarantować dach nad głową oraz wikt przez miesiąc. W pierwszym tygodniu wydałam prawie wszystko na modne ciuchy, zostało mi tyle, że mogłam kupić bilet do domu i przyjechałam do rodziców z prośbą o dofinansowanie. W kolejnych tygodniach – kiedy dalej nie umiałam się powstrzymać przez szałem zakupów – nie tylko ubrań, ale i książek – byłam skłonna w lombardzie zastawić złoty pierścionek.

Na szczęście tego nie zrobiłam, powstrzymał mnie przed tym wstyd i on też sprawił, że zaczęłam rozsądniej gospodarować gotówką, bo miałam świadomość, że kolejna prośba o pieniądze może moich rodziców srogo do mnie rozczarować. Nota bene po latach, kiedy sama miałam już dzieci na studiach, pojęłam, jak bardzo moi rodzice musieli być rozgoryczeni, gdy ich ciężko zarobione pieniądze przepuszczałam z prędkością światła. Tylko wtedy pewnie winili również samych siebie, że zbyt lekką ręką wyposażali mnie w kieszonkowe i dali fałszywe przekonanie, że wszystko mi się należy.

Teraz, choć zdarza mi się być mniej roztropną, niż wymagałoby życie i pensja nauczycielki, to jednak mam świadomość, że żeby coś kupić, w coś zainwestować, warto dysponować pieniędzmi, a pieniądze nie biorą się z magii. To może dzieciom wydaje się, że wystarczy wstukać kod w bankomacie a gotówka popłynie wartkim strumieniem z niewyczerpanego źródła. Mam pół wieku na karku i eksperymentalnie zdobytą wiedzę na temat ekonomii. Wiem, co znaczy „winien” i „ma”, może dlatego jako mieszkanka miasta wolę remonty dróg lub kamienic, choć mocno dają się teraz we znaki kierowcom, niż zadłużanie miasta, by leczyć małomiasteczkowe kompleksy.

Ludzie, bądźcie mądrzejsi od studentki pierwszego roku polonistyki 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *