Pod namiot?

Niedawno pośród wielu rad, jak przejść suchą stopą przez wzburzone morze inflacji, padła sugestia, żeby nie tracić pieniędzy na drogie wyjazdy, tylko wziąć namiot i pojechać do lasu. Abstrahując od niestosowności udzielania takich rad przez ludzi, którzy nie wiedzą, co to kryzys, a jednocześnie są za niego odpowiedzialni, uznałam, że sama propozycja wyjazdu pod namiot nie jest taka beznadziejna. Może ekscentryczna, ale niepozbawiona sensu. Otworzyły mi się też szufladki pamięci z kliszami z przeszłości. W katalogu pod nazwą „namiot” mam kilka takich wspomnień. Pierwsze z wczesnego dzieciństwa, kiedy siedziałam pod stołem, na który zarzucony był koc a najlepiej dwa. Była to moja kryjówka przed światem zewnętrznym, który dla małej introwertyczki wydawał się zbyt przepastny i przeludniony.

Latem podobne namioty budowałam w babcinym ogrodzie, tyle że zamiast stołu – stelażem stawały się gałęzie jabłoni i sztachety płotu. Ta konstrukcja już bardziej przypominała miejsce biwakowania. Oczywiście namiot był wyposażony we wszelkie niezbędne sprzęty, które wynosiłam z domu za pozwoleniem babci lub nawet bez jej wiedzy, bo było mi szkoda czasu na negocjacje 😊. Nigdy nie miałam odwagi spędzić nocy w tym prowizorycznym namiocie, wyobrażałam sobie, że mogłabym tu paść ofiarą myszy, padalców, zbłąkanych psów albo „czarnej wołgi” i kiedy się ściemniało, wracałam w domowe pielesze do miękkiej pościeli.
Pod prawdziwy namiot pojechałam dopiero jako nastolatka, najpierw z rodzicami i bratem nad jezioro w okolice Sławy, a następnie już ze swoim chłopakiem w Bieszczady. Oj tam to były namioty, a w zasadzie bazy namiotowe, czyli prawie hangary z polowymi łóżkami. Wędrowaliśmy wtedy od bazy do bazy, przemierzając po kilkanaście kilometrów po górach, połoninach, strumieniach, między retortami i siedliskami żmij 😊 To były czasy, kiedy nie przeszkadzała zimna woda w Sanie lub mniejszych rzeczkach, gdy trzeba było wziąć kąpiel czy umyć włosy. Rarytasem była zupka z torebki i lekko czerstwy chleb, który udało się uratować przed zgłodniałymi myszami i popielicami, wieszając u sufitu namiotu. A wieczory przy ognisku wynagradzały cały trud wędrowania i spartańskie warunki.
Ostatni raz pod namiot pojechałam jako matka i żona. Wybraliśmy się odwiedzić starszego syna, który wypoczywał na obozie (również namiotowym). Zabraliśmy ze sobą młodszą latorośl, która wtedy miała może 2 lub 3 lata i wiem na pewno – jadła kaszki ryżowe, bo akurat to z łatwością przyrządzałam rano, wieczór i w południe na jednopalnikowej kuchence gazowej. Byłby to całkiem udany weekend, gdyby nie burza, która jednej nocy przeszła nad jeziorem, przy którym biwakowaliśmy. Ludziom, którzy boją się grzmotów i błyskawic, chyba wiele nie muszę klarować, reszta niech sobie wyobrazi, jak czarne myśli krążyły mi po głowie w tę bezsenną noc. Oczyma wyobraźni widziałam nasze spopielałe zwłoki, które rano odnajdują bardziej lub mniej przypadkowi wędkarze. Rzecz jasna z całej naszej trójki byłam jedyną, która słyszała tę burzę i nie zmrużyła przez nią oka. Nigdy już więcej nie pojechałam pod namiot. Teraz mam tyle lat, ile mam, a co za tym idzie mniejszy apetyt na ryzykowne wyprawy a większy na spokój i względny komfort. Więc jeśli nie stać mnie na taki wyjazd, który ten komfort zagwarantuje, wolę leżak we własnym ogrodzie niż polecaną wyprawę pod namiot. Ale innym nie odradzam, niech spróbują, przynajmniej będą mieli ciekawe wspomnienia 😀

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *