Jak zostałam fałszerką ;)

Z październikiem mam różne wspomnienia i skojarzenia. Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze dziecięciem, pani w szkole podkreślała, że październik to miesiąc oszczędzania, więc powinniśmy odkładać złotówki na książeczki SKO. Kto ma mniej lat niż ja, może nie wiedzieć, o czym piszę, więc wyjaśnię: książeczki te były taką szkolną wersją „dorosłych” lokat, wtedy nazywanych książeczką PKO.


Działało to tak: rodzice dawali kieszonkowe swojemu berbeciowi, ów berbeć niósł cały ten zasób do swojej pani wychowaczyni, ona inkasowała należność a w specjalnie skrojonej na ten cel książeczce wpisywała kwotę i sygnowała swoim podpisem. Uzbierana sumę niosła do banku PKO, gdzie wpłacała na konto (zapewne szkolne), a tam już spokojnie sobie rosły procenty. Niestety te procenty nie rosły na szkolnych książeczkach, ale kogo to wtedy obchodziło. My uczyliśmy się oszczędzać, a szkoła miała jakiś tam zysk z naszych groszy.
Mając taką książeczkę, czułam się prawie dorosła i ze wzruszeniem patrzyłam na powiększająca się tam kwotę. Do czasu. Bo pewnego dnia, a miałam wtedy chyba 8 lat, wpadłyśmy z koleżanką z klasy na zupełnie niezrozumiały dziś pomysł, żeby pobawić się w naszą wychowawczynię i dopisać sobie do zgromadzonych już setek złotówkę. Dosłownie: złotówkę (wtedy jej wartość była podobna do dzisiejszej). Samo dopisanie kwoty nie było takie istotne, jak podrobienie podpisu wychowawczyni. Chyba chciałyśmy poczuć się takie dorosłe jak ona, bo innego wytłumaczenia nie potrafię dziś znaleźć. Jednak radość z tej zabawy nie trwała długo, bo nasze niewprawne, dziecięce palce nakreśliły jakieś dziwne zawijasy, które nawet półślepy nie byłby w stanie uznać za podobne do podpisu wychowaczyni. Stwierdziłyśmy wtedy zgodnie, że to był jednak błąd, a błędy trzeba wymazywać. Więc jedna z nas wzięła zmazik, druga żyletkę i tak długo tarłyśmy te podpisy, że porobiły się w papierze całkiem spore dziury. Tych dziur już nie dało się ukryć. Został już tylko jeden sposób, który zna każde dziecko: mamo, ratuj! Chcąc, nie chcąc musiałyśmy przyznać się naszym rodzicom, jak bawiłyśmy się w kasjerki-fałszerki i prosić o pomoc. Zgodnie z przewidywaniami dostałyśmy niezłą burę, wykład na temat oszustw oraz sugestywną opowieść o tym, gdzie trafiają tacy fałszerze jak my. Następnego dnia poszłyśmy do szkoły z kartkami od naszych rodziców, na których widniała prośba o wydanie duplikatu książeczki SKO.
Wiele lat po tej przygodzie wypłaciłam wszystkie zgromadzone (już zupełnie uczciwie) środki i kupiłam sobie sztruksy w Pewexie. Cóż to była za radość!
A dziś październik znowu staje się miesiącem oszczędności. Ale to już zupełnie inna, mniej zabawna historia. 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *