Dom pod wulkanem

Miałam 6 lat, kiedy sprowadziliśmy się do Złotoryi. Rodzice dostali pól domu na peryferiach miasta, prawie na wprost Wilczej Góry. Już wtedy wiedziałam, że Wilkołak – jak o Górze mówiono – to wulkan (dla ścisłości – jego nek – o czym dowiedziałam się znacznie później). Oczywiście wiedziałam też, że nieczynny, czyli nigdy już z jego wnętrza nie wyleje się lawa, ale jakoś nie dowierzałam tym zapewnieniom i czasami, szczególnie jak nie mogłam zasnąć, zastanawiałam się, co zrobimy, kiedy Wilcza Góra wybuchnie, gdzie uciekniemy przed płonącą rzeką i pyłem.

Lęk przed erupcją nieczynnego wulkanu nasilił się, gdy obejrzałam film o Pompejach. Wtedy nasłuchiwałam pomruków Góry, ale zamiast mruczenia słyszałam równomierny, jak odgłos jadącego pociągu, szum i klekot kruszarek. Wtedy nie wiedziałam, że to kruszarki, bo wyglądały raczej jak stalowe szkielety wielkich zwierząt.

Wilcza Góra od czasu do czasu wstrząsała naszym domem, podskakiwało szkło ułożone przez mamę w witrynie naszych mebli na wysoki połysk. Lekko drgała podłoga. Nigdy jednak bez uprzedzenia, bo zanim to nastąpiło, Wilkołak wył syrenami. To był znak, że nie wolno było zbliżać się do Góry, bo trwał odstrzał bazaltu i Góra pluła kamieniami.

Co to bazalt – wiedziałam, bo tato pracował w biurowcu, w którym w holu stały szklane misy z różnej wielkości skałami, wszystkimi bazaltowymi. Były tam grysy, tłuczenie, klińce…Poza tym ulica biegnąca koło mojego domu wysypana była kamieniem bazaltowym (dopiero po latach doczekała się asfaltu), na którym rozbijałam sobie kolana, biegając lub jeżdżąc na rowerze. Mona powiedzieć, że w dzieciństwie miałam bliski kontakt z bazaltem 🙂

I tak rosłam w pobliżu Wilczej Góry jak wcześniej w cieniu Wielisławki. Powoli oswajałam się z jej szumem i klekotem, w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że go nie słyszę, był tak już naturalnym dźwiękiem jak szum ciszy tuż przed zaśnięciem.

A potem wyjechałam z domu pod Wilkołakiem i gdy po latach wróciłam do miasta, okazało się, że rozrosło się ono w stronę Góry, domy podpełzły tak blisko, jak tylko było możliwe. Wyglądało to tak, jakby lawa miasta zalewała wygasły wulkan.

Charakterystyczny ogryzek bazaltowego wulkanu był dla mnie, jak i dla całej rzeszy złotoryjan, drogowskazem, gdy wracałam z podróży do domu. Gdy tylko na horyzoncie zamajaczył się Wilkołak, wiedziałam, że jestem już blisko i robiło mi się cieplej w sercu.

Teraz już nie ma kruszarek, nie ma odstrzałów, nikt nie wydziera Górze bazaltu. Właśnie dlatego teraz bez lęku mogę podejść, przyjrzeć się tej ścianie skał, zajrzeć do jej wnętrza – jak patolog podczas sekcji nieboszczyka – i snuć wspomnienia o czasach, kiedy budziła we mnie dziecinny lęk 🙂

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *