Alchemia u Lucyny

Dziś już nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że życie bliżej natury wychodzi nam na lepsze. Trend, by wieść życie w stylu slow, jeść produkty z upraw bio lub eko, mocno już się ugruntował. I raczej powinniśmy się z tego cieszyć. Ostatnio przyszła moda na kosmetyki wegańskie. Przyznam sama, że nie do końca wierzę w ich zgodny z naturą skład (kto by chciał analizować etykiety), ale i tej modzie uległam. Jednak kiedy nadarzyła się okazja, by samej móc stworzyć kosmetyki na bazie naturalnych produktów, nie wahałam się ani chwili. Skorzystałam z oferty warsztatów prowadzonych w Dobkowie przez Lucynę Krzyżowską oraz z ferii świątecznych i pojechałam bawić się w „małego chemika”, a może alchemika? ☺

Jechałam z lekką tremą, wszak nigdy nie byłam orłem ani z chemii, ani z biologii (nie będę się tu zagłębiać w historię, jakim cudem zdałam w liceum z tego przedmiotu), poza tym nie przepadam za pracą zespołową, a warsztaty według mnie mogły na tym polegać. Jednak moje obawy okazały się zbędne, bo kiedy tylko weszłam i zobaczyłam uśmiech Lucyny i jej bezpretensjonalny sposób bycia, zrozumiałam, że to nie będzie lekcja, a dobra zabawa. Poza tym oprócz mnie w warsztatach miały uczestniczyć jeszcze dwie nastolatki i jedna kilkuletnia dziewczynka. Grono na tyle kameralne, że moja ewentualna kompromitacja na polu producentki kosmetyków nie zostanie rozpowszechniona. ☺

Lucyna zaprosiła nas do stołu, gdzie moje oczy skupiły się na czymś, co przypominało stary model telefonu komórkowego. Jak się okazało, nie tylko mnie takie skojarzenie przyszło na myśl, bo jedna z dziewcząt wprost zapytała po co nam telefony. ☺ Nie były to jednak przedpotopowe Nokie, ale bardzo precyzyjne wagi do odmierzania składników naszych przyszłych, niedokonanych jeszcze mikstur.

Zanim zaczęłyśmy się bawić w następczynie Ireny Eris, Lucyna zaproponowała nam chipsy z lnu. Lubię chipsy, a lnianych jeszcze nie jadłam, więc zaintrygowało mnie bardzo z czym za chwilę spotka się moje podniebienie. Okazało się, że na tę chwilę trzeba było trochę poczekać, bo owe „chipsy” to produkt uboczny wyciskania oleju niezbędnego do produkcji kosmetyków. Lucyna wsypała do wytłaczarki len, uruchomiła urządzenie i na własne oczy przekonałyśmy się, jak łatwo można pozyskać zdrowy i smaczny tłuszczyk. Wytłoczki lniane bardziej jednak przypominały otręby niż chipsy, ale nie powiem, że nie smakowały. Zdecydowanie jednak lepszy w smaku był sam olej. I już przyszło mi do głowy żeby sprawdzić w internecie, ile kosztuje to ustrojstwo do wytłaczania oleju, choć znając siebie, nawet gdybym je kupiła, to po kilku tygodniach pewnie stałoby bezczynnie obok zapomnianej wyciskarki do soków i elektrycznego grilla.

Po olejowym eksperymencie przyszedł czas na część zasadniczą warsztatów. Wróciłyśmy do swoich stanowisk przy stole, gdzie leżały telefony-nietelefony, stały naczynia jak z lekcji chemii i leżały kartki z przepisem na pomadkę do ust. Lucyna uznała, że jak na pierwszy raz warto zacząć od prostej receptury, zapewne dlatego, by szkody były jak najmniejsze. 😊

W czasie, kiedy zaczynamy przygotowania do procesu produkcji, Lucyna opowiada o swojej pasji, a ja na użytek tego tekstu ciągnę ją za język, co zresztą nie jest tak naprawdę konieczne, bo z błyskiem w oku snuje opowieść o kosmetykach, ziołach, zapachach i kolorach.

Lucyna zainteresowała się naturalnymi kosmetykami gdy sama zaczęła mieć kłopoty ze skórą. Eksperymentowała na sobie i dobrze na tym wyszła, dlatego gdy jej mama zaczęła się uskarżać na problemy dermatologiczne i nie pomagały na to apteczne specyfiki, podjęła się wyzwania znalezienia remedium. I znowu się udało. To ośmieliło Lucynę, ale też skłoniło do poszukiwania wiedzy, bo z wykształcenia nie jest biologiem ani fitoterapeutą. Do wszystkiego dochodziła metodą prób i błędów. Z uporem eksperymentowała, a efekty jej poszukiwań sprawdzali na sobie jej najbliżsi. Ryzykowali niewiele, bo Lucyna zawsze korzysta z naturalnych roślin, których działanie dobrze znane jest w naturalnej kosmetologii. Zioła w własnej uprawy, kwiaty z łąk z dala od szosy, owoce i warzywa z ogródka, wosk z pasieki, oleje z wyciskanych ziaren, nawet barwniki pochodzenia naturalnego z herbat lub miki. Dziś w jej domu wszystkie kremy, mydła, szampony są jej wytworami. Zasadniczo tylko niektóre produkty tak zwanej chemii gospodarczej kupuje.

Wszystkiego uczy się sama. Dużo czyta na temat ziół. Korzysta z internetu. Tam się uczyła, jak kręcić kremy. Tam też zdobywa wiedzę na temat właściwości konkretnych składników i sposobu ich naturalnego pozyskiwania. Dumna jest z kremu piwoniowego, kremu z nagietka, który swój kolor zawdzięcza macerowanym kwiatom (sztukę maceracji też opanowała), na warsztatach dzieciom pokazuje krem w kolorze smerfowym, czyli niebieski, barwiony naparem z klitorii.

I właśnie od kolorów zaczynamy swoją przygodę z produkcją pomadki. Lucyna w menzurkach stawia przed nami kolorowe płyny i bawimy się w mieszanie kolorów. Niebieski z żółtym, żółty z czerwonym, niebieski z czerwonym… Jak na lekcji plastyki, z tą różnicą, że kolorowe płyny są zdatne do picia, bo to napary z roślin. Po degustacji barwników zabieramy się do pracy.

Przed nami kartka z przepisem na pomadkę, wspomniana waga oraz produkty, czyli wosk pszczeli żółty i biały (szybciej się rozpuszcza), olej słonecznikowy i migdałowy, masło shea, witamina A, olejki eteryczne, mika w kolorze maliny, śniegu i cappuccino. Jest też sztyft, który tylko czeka na napełnienie go tym, co wyprodukujemy. 😊

Najpierw Lucyna każe nam dodać do menzurki trzy pierwsze składniki we wskazanych na kartce proporcjach. Ilości produktów, które mamy przenieść do postawionego na wadze naczynia są tak niewielkie, że napełnienie nimi menzurki okazuje się to dość trudnym i czasochłonnym zadaniem. Tym bardziej, że nie mamy jeszcze wyczucia, jakiej objętości jest na przykład gram wosku pszczelego. 😊 A do tego dochodzi jeszcze tarowanie wagi za każdym razem, kiedy w menzurce pojawia się nowy składnik. Jednak skoro kilkuletnia Kamilka daje sobie z tym radę, to i ja nie odpuszczam i mimo że ręka mi się lekko trzęsie przy odmierzaniu masła shea a potem oleju, to w końcu po kilku minutach, podczas których pot mi wystąpił na czoło, z niewielką różnicą względem zapisanych na kartce proporcji mam już w menzurce podstawowy skład pomadki. Teraz tylko jedna kropla witaminy A, tyle samo olejku zapachowego (oczywiście wpada za dużo), szczypta miki i będzie można wszystko ze sobą łączyć. Jednak tu zaczyna się problem, bo musimy się zdecydować, czy pomadka będzie pachnieć malinami, czy śliwką, a może aloesem, ogórkiem, kokosem, wanilią, różą… W końcu wybieram malinę – pachnie smakowicie.

Zawartość naszych podpisanych menzurek idzie teraz do podgrzania. Ten proces zachodzi w temperaturze 60 stopni. Nie powinno być więcej, bo masło shea zaczyna się wtedy grudkować i nie będzie to ładnie wyglądać. Kiedy składniki się łączą i topią, co chwilę trwa, Lucyna nas instruuje co mamy za moment zrobić, bo potem na naukę będzie za późno. Ciepłą masę musimy szybko, ale precyzyjnie przelać do sztyftu. Szybko, ponieważ ma ona tendencję do prędkiego zastygania, a precyzyjnie, by nie znalazła się poza sztyftem, zamiast w nim. Każde drganie stołu może zniweczyć całą misterną pracę. Zatem prawie wstrzymujemy oddechy, kiedy już mamy w rękach nasze menzurki z płynną masą i w ciszy, z pełnym skupieniem przelewamy ciecz do plastiku. Wszystko kończy się sukcesem i na naszych oczach wyłania się coś kształtnego i całkiem pożytecznego. 😊 Wow! Mam własną pomadkę, która pachnie nieziemsko. Nadmiar masy wsmarowuję sobie w ręce, choć to nie krem, ale cudnie natłuszcza moją suchą skórę i później w drodze do domu będzie mi pachnieć malinami!

Pomadka, którą zrobiłam pod czujnym okiem Lucyny, to bułka z masłem – okazuje się, że nawet i ja mogę być producentką kosmetyków. Następnym razem pokuszę się o coś bardziej ambitnego. Jest nadzieja, że Lucyna nauczy mnie kręcić kremy. Już ostrzę zęby na nagietkowy, którego właściwości są nie do przecenienia, szczególnie przy suchej skórze. A może kiedyś uda mi się zrobić olejek przeciwzmarszczkowy?  Wszak to w mojej sytuacji towar pierwszej potrzeby. 😊

Wracam z warsztatów z własnoręcznie wyprodukowaną pomadką i z przekonaniem, że w każdym wieku można się czegoś nowego nauczyć, a na dodatek mieć z tego dziecięcą radość.

P.S. Jeżeli chcecie sami spróbować, szukajcie warsztatów Lucyny na stronie

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *