Bezimienne szkoły

Kiedy miałam 7 lat, jak prawie każde dziecię w tym wieku, przekroczyłam pierwszy raz progi szkoły podstawowej. Była to tysiąclatka nosząca dumnie imię Aleksandra Zawadzkiego. Pewnie dziś niewielu czytających te słowa kojarzy postać ówczesnego patrona SP nr 3 w Złotoryi. Syn hutnika, robotnik, górnik, jeniec podczas I wojny światowej, później generał LWP, a następnie pnący się po szczeblach politycznej kariery działać komunistyczny, Przewodniczący Rady Państwa… Tyle wiem dziś za sprawą nieocenionej Wikipedii. Wtedy, jako uczennica szkoły noszącej imię działacza PZPR, nie miałam nawet świadomości, kim jest patron mojej podstawówki. Było mi to doprawdy obojętne, bo umówmy się – mało który nastolatek przywiązuje do takich kwestii wagę. Pamiętam jedynie, że z racji takiego, a nie innego patrona pewnego dnia nie mieliśmy lekcji, bo przyjechała wdowa po patronie i była jakaś feta w sali gimnastycznej. I jeśli mnie pamięć nie zawodzi, gościliśmy kapitana statku, który na burcie (statek, nie kapitan) miał napis M/S Zawadzki. Ten kapitan był ciekawszy od wdowy, bo opowiadał o egzotycznych podróżach. Co mówiła wdowa? Nie pamiętam.

Kiedy po ośmiu latach opuszczałam moją podstawówkę, nadal w holu stało popiersie generała. Po wielu latach w tym miejscu postawiono rzeźbę innego ważnego człowieka. Nie budzi on takich kontrowersji jak poprzednik, który w latach 90. został skutecznie wymazany z nazw ulic, szkół, zakładów…

Podobnie jak patron kolejnej szkoły, w której znalazłam się po opuszczeniu podstawówki. Liceum, do którego trafiłam, nosiło imię generała Karola Świerczewskiego ps. Waltera. Generała, „co się kulom nie kłaniał”, aż do momentu, kiedy w Bieszczadach jedna z nich skutecznie powaliła go na ziemię. Pamiętam to, bo jako humanistka z powołania, byłam nawet autorką opowiadania o bohaterskim Walterze, które wymusiła na mnie moja polonistka, aby uczcić jakąś okrągłą rocznicę śmierci bądź narodzin patrona.

Kiedy opuszczałam liceum tuż przed politycznymi przemianami 89 roku, Walter nadal patronował naszej szkole, stojąc na cokole w szkolnym korytarzu. Ale jego dni były już policzone, bo powoli w szkolne przestrzenie wdzierał się wiatr historii. Dziś jego popiersie najprawdopodobniej jest eksponatem w prywatnym muzeum reliktów PRLu.

Po zdanej maturze stanęłam przed dylematem, jaki uniwersytet wybrać? Kusił Wrocław, gdzie szła większość moich znajomych, ale nęcił też Poznań, gdzie już studiował mój przyszły Mąż. I to z jego powodu wybrałam poznański Uniwersytet im. Adama Mickiewicza, a nie Uniwersytet im. Bolesława Bieruta we Wrocławiu. I bardzo dobrze z wielu względów, również i z powodu patrona 🙂 Mickiewicz – nie ukrywam – był mi bliższy. Wiedziałam, że wieszcz Adam nie był aniołem, ale i tak po stokroć wolałam go niż enkawudzistę, którego po latach określono zbrodniarzem komunistycznym (Wrocław chyba do tej pory wstydzi się dawnego patrona swej uczelni)

Można powiedzieć, że pięć lat studiów w Poznaniu przerwało moją komunistyczną indoktrynację, która odbywała się za sprawą patronów obu poprzednich szkół 😉 Choć niektórzy twierdzą, że i tak lewactwo mam we krwi 😉

Dziś uczę w szkole im. Jana Pawła II i myślę, że wszystko byłoby prostsze, gdyby szkoły były bezimienne.

P.S. Na zdjęciu autorka i jej archiwalne opowiadanie o Walterze, co się kulom nie kłaniał.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *