Halucynogenna moc liter i co z tego wynika

Międzynarodowy Dzień Książek dla Dzieci. To dziś, 2 kwietnia. W dniu, kiedy Polacy celebrują niedzielę handlową, palmową i uprawiają zbiorową histerię w obronie JPII, ja pozwolę sobie na przywilej skreślenia kilku słów o książkach. Bo akurat o nich mam coś do powiedzenia. Mam, bo czytałam. Czytałam nawet wtedy, kiedy nie umiałam, bo miałam typowo dziecięcy dar konfabulacji i zmyślałam sobie historyjki w oparciu o obrazki na książkowych kartkach.

Czytać nauczyłam się stosunkowo szybko za sprawą gazet. Oczywiście nie interesowała mnie ich zawartość, ale samo łączenie liter w słowa w tytułach artykułów. Już wtedy widziałam w tym magię, kiedy litera składana do litery czarowała coś więcej niż ich zbiór. Dziś to widzę w słowach, jaką mają halucynogenną zdolność przenoszenia mnie w inny wymiar, jeśli ktoś oczywiście umie je odpowiednio ze sobą zestawiać.

Jako dziecko czytałam to, co dla dzieci, czyli książeczki z serii „Z wiewiórką” albo „Poczytaj mi, mamo”. Czytałam „Przygody Koziołka Matołka” i „Dzieci z Bullerbyn”. Zasadniczo czytałam, co wpadło mi w ręce i co znalazłam w babcinej bibliotece w pokoju na piętrze. Łącznie z czasopismami. Kiedy znudził mi się „Miś” i wycinanki z jego rozkładówki, brałam się za „Przekrój”, „Szpilki” lub „Karuzelę”. Z tego pierwszego pamiętam Profesora Filutka, obrazki z modą i dowcipy z ostatniej(?) strony.

Dość szybko zafascynowałam się detektywistycznymi opowieściami dla młodzieży z serii „Pan Samochodzik”. Archeolog-detektyw tak pobudzał moją wyobraźnię, że nie mogłam się uwolnić od powieści Nienackiego, dopóki przez przypadek po latach nie sięgnęłam po „Raz w roku w Skiroławkach”. Czar prysł. Nie byłam gotowa na taki przekaz w wieku 13 czy 14 lat.

Książki, które wpadały mi w ręce, niekoniecznie były stosowne do mojego wieku. Dość wcześnie, a raczej przedwcześnie poznałam twórczość Grzesiuka, w tym „Pięć lat kacetu”. Ale co zrobić, skoro typowo dziecięce książki już miałam przeczytane, a biblioteczka domowa tak kusiła. Nęciła też Wisłocką i Lwem-Starowiczem 😊

Czytałam zawsze i wszędzie. Jednak miałam taką zasadę, że nie męczyłam się z książkami, które już na samym początku wydawały mi się stratą czasu. Może dlatego powinnam być wyrozumiała dla moich uczniów, kiedy omijają łukiem pewne pozycje z kanonu lektur 😊 Jak wymagać od nich przebrnięcia przez setki stron „Potopu”, kiedy samej było się na bakier z Sienkiewiczem?

No i właśnie, dochodząc do sedna, powinnam uznać, że choć nie wyobrażam sobie życia bez czytania książek, to być może, gdybym w dzieciństwie więcej czasu poświęcała na bardziej pragmatyczne czynności, dziś wykonywałabym bardziej prestiżowy zawód niż pani od polskiego 😉. Ale nie jestem Wokulskim, więc nie będę obwiniać o swoje niepowodzenia literatury, tym bardziej, że nawet on doszedł do wniosku, że przyczyny są bardziej złożone 😉

P.S. Dzisiejsze święto dziecięcych książek uchwalone zostało w rocznicę urodzin J.CH. Andersena. Akurat jego baśnie nie należały do moich ulubionych czytanek. Za dużo było tam smutku.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *