Miłość od drugiego wejrzenia

7

Cieszę się wolnym popołudniem i perspektywą jutrzejszej laby. Co tu uczynić z tak rozrzutnie podarowanym mi czasem? Najlepiej zabrać się za sprawdziany i prace klasowe albo pisanie artykułu… albo dać sobie z tym wszystkim spokój, bo w końcu praca nie zając… Jak nie oddam w tym tygodniu klasówek, to szkoła się nie zawali (jest tylu innych „filarów”, że ja mogę pozwolić sobie na chwilową słabość), jak nie napiszę w tym miesiącu tekstu do Echa, to gazeta i tak wyjdzie, a może nawet będzie ciekawsza niż zwykle. W związku w powyższym, czując się rozgrzeszona, oglądam swój evergreen – Moulin Rouge. W zasadzie nie oglądam, tylko słucham. A słuchać mogę tych piosenek bez końca. To taka miłość od drugiego wejrzenia, bo kiedy pierwszy raz włączyłam Moulin… uznałam, że to kicz, banał, barbarzyństwo, ohyda i wytwór skażonego poczucia estetyki. Potem oswoiłam się z konwencją, a jeszcze później zakochałam w piosenkach i… Ewanie McGregorze (to żart!). Le tango de Roxanne czy The show must go on w nowych aranżacjach to piosenki, przy których mogłabym umierać i nie byłoby mi ani strasznie ani źle tylko wzruszająco i patetycznie. Czyli w sam raz.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *