Prószy śnieg, pada deszcz, jest lekko mroźno i całkiem szaro, co znaczy, że wychodzić z domu nie mam ochoty i gdybym mogła, wegetowałabym w ciepłym łóżku. Ale nie mogę. Trzeba na chlebuś zarabiać i na coś do chlebusia. Na resztę zarobi Mąż. Jemu to lepiej wychodzi. Tym bardziej, że przejawia pęd do pracy, bo zamiast korzystać z dobrodziejstwa laby pooperacyjnej, wymyka się do roboty. Pewnie wytrzymać w domu ze mną już nie może. W sumie to nic dziwnego.
Wieczorem wracałam z zebrania Echa i zastanawiałam się, co to będzie, kiedy mróz na dobre zetnie mokre z nieba spadające. Oj, będzie się działo. Ortopedzi już zacierają łapki, blacharze i lakiernicy też.
W mieście już zapalili świąteczne światełka. Zrobiło się barwnie i klimatycznie. Tak mogłoby być cały rok.