Echowy poniedziałek

28

Tradycyjne poniedziałkowe zebranie redakcji Echa było nadzwyczaj wesołe. Oczywiście najwięcej czasu zajęło nam mówienie o wszystkim i o niczym, gdyż dobraliśmy się chyba na zasadzie upodobania do dygresyjności wypowiedzi ;). Ale clou programu stanowiło komentowanie i podziwianie naszych zdjęć z dzieciństwa, które ukazały się w celu sprowokowania czytelników do odpowiedzi na pytanie: kto jest kim w Echu? Złośliwiec Mąż – naczelny umieścił mój portret tak kompromitujący, że chyba przez najbliższe dni będę chodzić po ulicy i w woalce albo czadorze, bo mnie wstyd zeżre :). Nadzieja w tym, że na tyle zmieniłam się przez te trzydzieści lat z dużym hakiem i nikt mnie nie rozpozna :).

W nowym, świątecznym Echu jest też mój wywiad z lokalnym przedsiębiorcą Januszem Prusem. Cały tekst poniżej.

Tańczę po inżyniersku

 

Iwona Pawłowska: Kim jest człowiek, który zarządza jednym z największych zakładów produkcyjnych w Złotoryi i rozpoznawalnym w całej Polsce?

Janusz Prus: Zapracowanym, starym człowiekiem, który nie ma czasu dla rodziny, dla najbliższych, który nie ma czasu na realizację planów życiowych ani swoich pasji, który nie ma czasu na czytanie książek, bo żyje wokół bombek i jak skończą się bombki, to skończy mu się życie. To jest taki scenariusz mocno prawdziwy, chociaż pesymistyczny.

 

I.P: Ale świat bombek chyba szybko się nie skończy?

J.P: Mamy dobre informacje z pewnego źródła, że przez najbliższe 20, 30 lat będą święta Bożego Narodzenia i nikt nie zlikwiduje Wigilii, więc nadal będą też choinki a na nich szklane bombki. Mam nadzieję, że w większości pochodzące z naszego Vitbisu. To jest pewnik.

 

I.P: Jak Pan ubiera własną choinkę?

J.P: Nie ubieram. Nie mam już tej właściwej wrażliwości i nie patrzę na choinkę jak na przedmiot kultu, ale jak na biznes. W związku z tym nasze drzewko ubiera syn realizując przy tym własną wizję plastyczną. W domu z racji wygody mamy małą choinkę i taką – jak ktoś by powiedział – bez stylu, czyli nie monochromatyczna tylko pstrokatą, bo ja wszystkim zawsze mówię, że takie są najpiękniejsze. I oczywiście musi być żywa.

 

I.P: Rozumiem, że ma Pan decydujące zdanie, jeśli chodzi o estetykę. Stąd też stylowy wystrój gabinetu, w którym teraz jesteśmy? Sam pan dobierał antyki?

J.P: Tak, sam urządzałem ten gabinet. Pomysł zrodził się dość przypadkowo. Budynek, w którym mieści się nasze biuro, jest reliktem starej epoki i ma charakter typowo socjalistyczny. Trzeba było to zmienić, przynajmniej wnętrzom nadać jakiś charakter, tym bardziej, że jesteśmy zakładem, który bazuje na estetyce, wykonuje estetyczne produkty. Jesteśmy uwrażliwieni na piękno. Przez wiele lat nie było czasu i okazji, by zająć się urządzaniem wnętrz, ale kiedy na złotoryjskim rynku pojawiły się stare rzeczy, które można było kupić za grosze, zacząłem je gromadzić. Na początku panował bałagan, nie wiedziałem, jak zaaranżować wnętrza. Kolega zaproponował, żebym zatrudnił Małgosię Bulandę, scenografa z legnickiego teatru. Jednak wtedy zadałem mu pytanie, czy ona urządzi mi gabinet po swojemu, czy po mojemu? Bo jeśli według jej gustu, to będzie wnętrze dla niej, a nie dla mnie. Dlatego postanowiłem zostawić swoją wizję, choć pomagali mi również pracownicy. Na razie jest tu trochę bałaganu, ale on też ma swój urok.

 

I.P: Mówił Pan, że nie ma czasu na realizację swoich pasji, czyli…

J.P: Trudno to nazwać pasją. W każdym człowieku jest chęć robienia tego, czego nie może robić. Ja na przykład chciałbym pięknie tańczyć, a tańczę po inżyniersku, chciałbym ładnie śpiewać, ale nie umiem (nawet kiedy z kolegami śpiewam Sto lat, to proszą mnie, abym robił to ciszej, bo wprowadzam dysharmonię) i wiem, że tych marzeń nie zrealizuję. Ale trochę pływam na jachtach jako załogant. I tak zwiedzam świat. Chciałbym kiedyś uniezależnić się od fachowców: kapitana czy sternika i sam prowadzić łódź. W swoim życiu pływałem już bardzo dużo, przepłynąłem wszystkie oceany, ale zawsze jako załogant, jako balast. Nigdy mnie nie pasjonowało to, że jest jakiś przechył, inny wiatr itp. Ale teraz doszedłem do wniosku, a stało się to po nieudanej wyprawie na Galapagos, że trzeba nauczyć się wszystkiego, by być niezależnym.

 

I.P: Dotarł Pan w końcu na Galapagos?

J.P: Nie. Zaplanowaliśmy wyprawę na 16 osób. Zarezerwowaliśmy jacht, zatrudniliśmy kapitana (tam trzeba pływać z ich kapitanem) i kiedy wszystko było już ustalone, okazało się, że załoga nam się rozleciała. Jednemu żona zachorowała, inny nie dostał jeszcze paszportu, kolejny zmienił nastawienie do grupy, a jeszcze innemu zabrakło pieniędzy. I tak zostało nas ośmiu z perspektywą dwukrotnych kosztów wyprawy. To nas zniechęciło do rejsu.

 

I.P: Jakie są koszty rejsu w takie egzotyczne miejsca?

J.P: One nie są większe od kosztów w inne miejsca. Dochodzi tu tylko wydatek ekstra w postaci biletów na samolot. Choć jeśli lecimy grupą, to korzystamy z biletów zniżkowych. W konsekwencji porównywalne jest to do droższych wczasów europejskich.

 

I.P: Skąd u człowieka spod gór potrzeba pływania?

J.P: Jurek Kotwica, zapalony żeglarz, który był radcą prawnym w poprzednim moim zakładzie – Vitrum, to mój dobry kolega. On mnie namówił, lat temu około piętnastu, abym z nim popłynął na Mazury a w konsekwencji zaraził mnie tym pływaniem. Kiedy pierwszy raz wyprawiliśmy się na Mazury, zaskoczony zauważyłem to, czego nie dostrzegałem w pracy: usiedliśmy na łódkę i nie musiałem odbierać telefonów, przyjmować interesantów, podejmować decyzji, tylko patrzyłem na wodę, widziałem zmieniającą się zieleń, słyszałem szum wiatru, padający deszcz i było fajnie. Wtedy też zacząłem szukać takiego punktu, takiej granicy, do którego momentu jestem niezastąpiony.

 

I.P: Trochę musi być przykre, uświadomić sobie, że nie jest się niezastąpionym.

J.P: Nie odbierałem tego w takich kategoriach. Przede wszystkim to była ucieczka od tempa, biegu, decyzji, rozmów…Miałem święty spokój. Usłyszałem śpiew ptaków, zobaczyłem ryby pluskające sie w wodzie, uświadomiłem sobie, że jak deszcz pada, to jest mokry i nawet niedogodności w postaci wszechobecnej wilgoci czy małej, konfliktogennej przestrzeni, gdzie człowiek ociera się o człowieka, nie przeszkadzały.

 

J.P: Jak długo można tak trwać w świętym spokoju?

J.P: Nie wiem, ja najdłużej pływałem do dwóch tygodni. I to tam, gdzie jest ciepło, tam, gdzie człowiek się budzi przy trzydziestostopniowym upale i przy pięknej wodzie. Na powitanie dnia wskakuje się do morza, by zażyć toalety.

Nie wiem, jak długo mógłbym wytrzymać bez tego, co jest dla mnie codziennością. Ale spróbować chciałbym.

 

I.P: Którą wyprawę wspomina Pan najprzyjemniej?

J.P: Na Karaiby. Karaiby Środkowe są najpiękniejsze z Antiguą, Barbudą w stronę Dominiki i Martyniki. To są byłe kolonie brytyjskie, więc jest tam inna cywilizacja, inne, bardziej europejskie podejście do białego człowieka. Anglicy wprowadzili tam ład, który widać w przestrzeni małych miasteczek, ale również mentalności ludzi. To najbardziej mi odpowiada.

 

I.P: Co mówi rodzina o Pana wyprawach?

J.P: Synowie pływają ze mną. Ostatnie 3, 4 lata pływamy razem i jest to fajna okazja do bycia razem, do przebywania w męskim gronie. Synowie wchodzą w dorosłe życie, dlatego i dużo rozmawiamy, ale i bawimy się jak jest ku temu potrzeba. Ja to nazywam kontaktem człowieka wchodzącego z człowiekiem wychodzącym.

 

I.P: W biznesie też jesteście razem?

J.P: Syn skończył studia ekonomiczne, robi doktorat, ale kończy też studia humanistyczne. Mam wrażenie, że jednak humanistyka interesuje go bardziej. Ostatnio nawet przeprowadzali z kolegami badania antropologiczne we wschodniej Polsce, czy istnieje diabeł. I teraz nie wiem, czy pewne sprawy biznesowe robi on tylko dlatego, że ojciec mu każe, czy faktycznie zarazi się bakcylem i wejdzie w biznes. Wolałbym jednak, aby nie musiał siedzieć w interesach, a realizowała się. Bo widzi pani, biznes kojarzy się nam wszystkim z pieniędzmi i faktycznie często jest tak, że daje pieniądze, ale ogranicza możliwości chłonięcia życia. Jednak świat i nasze życie nie składają się przecież tylko z tego, co jest na stole czy w kielichu. Człowiek, jeśli ma jakąś wrażliwość, potrzebuje innych doznań, np. estetycznych. Studia humanistyczne dają szansę na ciekawe dyskusje, okazje do czytania, oglądania filmów, obrazów, ale z drugiej strony – nie ma z tego pieniędzy. Dlatego zobaczymy, co będzie dalej. Na razie syn prowadzi punkt sprzedaży ozdób choinkowych we Wrocławiu i uczy się biznesu oraz pokory wobec pieniędzy i pracy.

 

I.P: Kilkanaście lat temu uzyskał Pan stopień naukowy. Proszę powiedzieć szczerze, po co Panu doktorat?

J.P: Czy to próżność czy coś innego? Sam się nad tym zastanawiałem. Zaraz po studiach uciekłem jako inżynier do pracy między ludzi. Chciałem wtedy realizować swoją wizję zawodową. Później, kiedy budziły się we mnie pewne zainteresowania naukowe i przyszła chęć zrobienia doktoratu, to jednak możliwości ku temu były bardzo ograniczone. Potem natomiast osiągnąłem ten pułap, że czułem się taki mądry i tak wszystko wiedziałem, że gdybym dalej poszedł w tę stronę, byłbym jak balon próżny i mógłbym ulecieć. Wtedy poszedłem na uczelnię, zacząłem spotykać się z mądrymi ludźmi i powietrze ze mnie uleciało. I w ten sposób z pewnym bólem, kosztem innych rzeczy udało mi się coś napisać, potem obronić. Z pewnej próżności na wizytówce wydrukowałem sobie przed nazwiskiem tytuł, ale z drugiej strony, dlaczego nie miałbym tego robić. Próbuję teraz trochę współpracować z uczelniami wyższymi, szczególnie tymi, które kształcą przyszłych ludzi biznesu. Tam przekazuję im swoje doświadczenie. Nie daje mi to pieniędzy, ale zmusza do czytania, ciągłego doskonalenia.

I.P: Na jaki temat pisał Pan swoja pracę doktorską?

J.P: Pisałem o pozycji rynkowej małych i średnich przedsiębiorstw w okresie transformacji systemowej, politycznej i gospodarczej. W swojej pracy wykorzystałem doświadczenia z kierowania tą firmą. To była praca, w której skonfrontowałem rzeczywistość z oceną wyrażoną w literaturze przedmiotu. Materiału miałem dużo, ponieważ jako przedsiębiorca byłem w tej grupie społeczeństwa, na której w czasie transformacji właśnie eksperymentowano.

 

I.P: Z racji swojej funkcji spotyka się pewnie Pan często ze znanymi ludźmi. Które spotkania utkwiły Panu najsilniej w pamięci?

J.P: Wielkie wrażenie zrobiła na mnie wizyta u papieża Jana Pawła II i możliwość wręczenia mu naszych bombek. Każdy z Polaków chętnie mówi o papieżu, cytuje papieża, powołuje się na jego słowa, ale mało kto żyje według jego nauk. Ja pewnie postępuję tak samo. Jednak do dzisiaj po dziesięciu latach pamiętam twarz tego starego, schorowanego człowieka, do którego podchodziło mnóstwo ludzi z różnych stron świata, mówiących w różnych językach, a on umiał rozmawiać w każdym z tych języków. Niesamowicie sprawny umysł. Kiedy podeszliśmy do niego, a wcześniej każdy z nas ustalał, co powie, nie umieliśmy pozbierać myśli. A on od razu przestawił się na język polski i kiedy dowiedział się, że jesteśmy ze Złotoryi, bardzo szybko zlokalizował nasze miasteczko (diecezja legnicka). To świadczyło o wielkim intelekcie tego człowieka, o wielkiej konstrukcji, której nie było widać na zewnątrz. Stałem jak zahipnotyzowany. Żadne inne spotkanie nie wywarło na mnie takiego wrażenia. Nawet jeśli to był wicepremier, minister czy prezydent – żaden nie miał tej charyzmy, co papież.

 

I.P: Nie ma na naszej scenie politycznej osoby, którą ceniłby Pan bardziej niż inne?

J.P: Działam w sferze biznesu i bliscy mi są wszyscy ci, którzy są przyjaźni tej sferze. Czasami nachodzi mnie myśl, żeby każdy z tych, którzy chcą decydować o wielkiej gospodarce, zarządzać wielkim organizmem, pokazał, co zrobił w małych sprawach. Żeby pokazał, że umie trzymać łopatę czy zarządzać zespołem ludzi i miał doświadczenie oraz sukcesy. I mało mamy takich polityków, którzy potrafiliby to zrobić. Jest dużo mądrych ludzi, ale z reguły ci mądrzy są tymi, co krytykują będących przy władzy. Mają recepty na wszystko, ale nie potrafią z nich skorzystać. Dlatego mój stosunek do polityki od 1989 roku jest bierny, po prostu jestem przedmiotem poddającym się kolejnym siłom politycznym. Jestem apolityczny, choć czasami mam swoje sympatie. Wolę ludzi mądrych i prawych bez względu na to, czy są czerwoni, zieloni, niebiescy czy żółci.

 

I.P: Żyjemy w czasach kryzysu, przynajmniej tak mówią media. Wiele firm upada. Również wasi konkurenci. Z jakimi uczuciami patrzy Pan na ich plajty?

J.P: My, jako firma, już kryzys przeżyliśmy kilka lat temu, ale faktycznie: był Inter Dekor i padł, był Milicz, nie ma Milicza, był Kraków, też go nie ma, był Gdańsk, nie ma Gdańska. Te wszystkie firmy to było 80% polskiej produkcji ozdób choinkowych. Kiedy konkurencja pada, buduje się dla nas rynek i mamy mocniejszą pozycję jako firma.

 

I.P: Zatem przyjmuje Pan upadek konkurencji z satysfakcją, a nie lękiem, że was to też dotknie?

J.P: Chciałbym być dobrze zrozumiany. My już dwa, trzy razy byliśmy na krawędzi i klienci nauczyli nas, żebyśmy nie podskakiwali. Teraz jesteśmy silniejsi, ale wymaga to ciągłej analizy i czujności. Nie cieszy mnie plajta konkurentów ani fakt, że tyle ludzi zostaje bez pracy, ale cieszy mnie, że wzrasta nasza pozycja na rynku.

 

I.P: Nie męczy Pana takie gremialne zainteresowanie Vitbisem przed Bożym Narodzeniem? Te tłumy dzieci, które przychodzą, by pooglądać, jak robi się bombki chyba trochę dezorganizują pracę firmy?

J.P: Od października do połowy grudnia średnio 10 wycieczek, w większości dziecięcych, przechodzi przez zakład. Biura turystyczne zaczynają traktować zakłady pracy jak atrakcje turystyczne regionu. Z jednej strony bardzo to dezorganizuje pracę, ale z drugiej ma dwa pozytywne skutki. Dzieci spontanicznie reagują i zachwycają się autentycznie tym, co im się podoba, a to podbudowuje naszych pracowników. Jednak te same dzieci również są spostrzegawcze i zauważą bałagan, brud, a to znowu mobilizuje pracowników do większej dbałości o otoczenie. Nie można zapomnieć również, że zwiedzający są też naszymi klientami i w sklepie firmowym kupują nasze bombki. W przyszłości chcemy wygospodarować pomieszczenie, w którym zwiedzający mieliby okazję samodzielnie wyprodukować bombkę. Może już na wiosnę taki pawilon powstanie.

 

I.P: Potrafi Pan samodzielnie zrobić bombkę?

J.P: Tak, jak powiedziałem wcześniej: tańczę po inżyniersku, śpiewać nie umiem, tak też licho maluję. Wie pani, że nigdy też sam nie próbowałem wydmuchać bombki. Owszem, srebrzyłem, ale nic więcej nie udało mi się zrobić.

 

I.P: Dziękuje za rozmowę.

 

 

z Januszem Prusem rozmawiała Iwona Pawłowska, od czasu do czasu do rozmowy wtrącał się też Kacper Pawłowski

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Bez kategorii, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *