Spod Lwowa do Złotoryi

 Jerzy Peszko – erudyta, esteta, szczególnie wrażliwy na kobiece piękno. Kiedy trzeba -szorstki i dosadny w słowach. Prawdziwy homo viator z apetytem na życie i przygody. Niezaprzeczalnie to człowiek – legenda, skarbnica wiedzy o Złotoryi i jej losach. Fenomenalna pamięć, skrupulatność i dar opowiadania sprawiają, że ponad sześciogodzinna rozmowa z bohaterem tego tekstu to fascynująca podróż w czasie i przestrzeni. Nikły jej ślad przedstawiam czytelnikom „Echa”.

 

Dzieciństwo

 

Urodził się dziewięć lat przed wybuchem II wojny. Przyszedł na świat w inteligenckiej rodzinie w Poluchowie Małym na terenie dzisiejszej Ukrainy (lwowski akcent to niewątpliwie zdradza). Rodzice byli nauczycielami. Ojciec – Sylwester, weteran I wojny światowej, uczył wielu przedmiotów. Biegle władał kilkoma językami. Syn odziedziczył ten talent po ojcu. Jerzy przebywał w szkole przez całą dobę, ponieważ jego czteroosobowa rodzina rezydowała w budynku szkolnym, który Sylwester zbudował, by potem tam dyrektorować.

Jerzy miał szczęśliwe dzieciństwo. Nie zaznał biedy ani samotności. Mama zajmowała się domem i 40 hektarowym gospodarstwem. W domu zawsze do pomocy były służące. Pensja ojca wystarczała na utrzymanie całej rodziny, opłacenie czesnego w gimnazjum, do którego uczęszczał starszy syn i wybudowanie domu. Tak wtedy zarabiali nauczyciele.

Kiedy Jerzy miał siedem lat, rodzice przeprowadzili się do nowo wybudowanego domu w Przemyślanach, który szybko stał się ostoją życia towarzyskiego i skupiał inteligencję z okolic Lwowa. Rodzice Jerzego bardzo dbali o wychowanie dzieci zgodnie z zasadami kindersztuby. Zależało im na nauczeniu synów systematyczności  w pracy i nauce.

Mały Jurek nie był aniołkiem. Kiedy za bardzo ponosiła go dziecięca fantazja i pociąg do przygód, ojciec szybko interweniował, jak na przykład w zdarzeniu ze straszeniem Żydów.

Jerzy żył w wielokulturowym środowisku. Żydzi z pejsami i w jarmułkach budzili naturalną ciekawość chłopca i chęć konfrontacji Do tego stopnia, że w Święto Kuczki, kiedy wyznawcy starej wiary budowali tradycyjne modlitewne szałasy na dachach swych domów, Jurek z wiernym kompanem ze szkolnej ławy zaczął rzucać w ich stronę kamieniami. Kilka z nich uderzyło w namioty. Nie uszło to na sucho Jurkowi. Jeden z poszkodowanych Żydów rozpoznał napastnika i zaraz poszedł na skargę do Sylwestra. Ojciec zareagował stanowczo, w sposób dziś przez liberałów niedopuszczalny. Wziął pas, którego przeznaczenie było, oględnie mówiąc, wielofunkcyjne i wyperswadował synowi to nieobyczajne zachowanie. Jurek na długo zapamiętał tę lekcję pokory i tolerancji.

 

Szkoła

 

Przed wojną Jerzy zdążył ukończyć cztery klasy szkoły podstawowej. Wtedy w Poluchowie, Przemyślanach, we Lwowie była Polska. Po wojnie Polska odeszła na Zachód. Język ojczysty zastąpiono ukraińskim i rosyjskim. Dalsza edukacja Jerzego i jego kolegów przebiegała już w nowych warunkach politycznych i kulturowych. Nie przeszkadzało to jednak chłopcu ukończyć z powodzeniem, w przyspieszonym tempie, dziesięciolatkę, przy czym musiał w ciągu roku nadrobić braki spowodowane czteroletnią, wojenną przerwą. Dużo zawdzięcza swojemu ojcu, który w domowych warunkach edukował syna. Jerzy pamięta, że chemię nieorganiczną opanował z pomocą ojca w jedno popołudnie. Kiedy ojciec wyłożył swoją lekcję, wystarczyło, że jeszcze raz przeczytałem treść z podręcznika, to znałem całą teorię ze wzorami jak „Pana Tadeusza”. Mogłem to recytować bez zająknięcia. – wspomina. I do tej pory wszystko pamiętam – dodaje z dumą. Poza chemią i wieloma innymi przedmiotami musiał nadrobić języki obce (w tym łacinę) i trygonometrię. I ta szła mu nie najgorzej. Na egzaminie rozwiązał wszystkie zadania szybciej niż komisja. Nie biorąc nawet do rąk ołówka. Świadectwo maturalne otrzymał, mając szesnaście lat. Wtedy skończyło się dzieciństwo.

 

Studia

 

Wszyscy w szkole myśleli, że Jerzy pójdzie na wydział matematyczno- fizyczny na uniwersytecie. Jednak ojciec zaczął mu to odradzać: Pójdziesz na uniwersytecie, to będziesz nauczycielem, tak jak ja. Idź raczej na medycynę. I tak pokierował karierą syna. Na medycynę nie było łatwo się dostać. Nic nie zmieniło się do naszych czasów. Na jedno miejsce czekało ponad 13 kandydatów. Przy czym pierwszeństwo przyjęcia mieli inwalidzi wojenni. Reszta musiała współzawodniczyć ze sobą. Z sześciu egzaminów wszystkie trzeba było zdać na 5, żeby mieć szansę na przyjęcie. Jednym z przedmiotów egzaminacyjnych był język ukraiński. Jerzy napisał dwunastostronicowe wypracowanie bez jednego błędu. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że kilka miesięcy wcześniej, pisząc dyktando, miał więcej czerwonych poprawek nauczycielki niż własnego zapisu fioletowym atramentem.

Mimo, że Jerzy zdawał świetnie wszystkie egzaminy, komisja orzekła, że nie zostanie przyjęty, bo dzieci nie idą na studia. Tak orzekli urzędnicy. Jurek miał dopiero 16 lat. Jednak i tu uśmiechnęło się do niego szczęście. Jako że był wtedy reprezentantem swojego okręgu na olimpiadzie wojewódzkiej, poszedł na egzamin w koszuli spod której prześwitywała bluzka z numerem reprezentacyjnym. Nie uszło to uwadze komisji. Sportowców nam na uczelni potrzeba – stwierdzili egzaminatorzy. I tak Jerzy został studentem. Niewiele brakowało, a mógł swej medycyny nie ukończyć.

 

Szkoła przetrwania

 

Zaraz po wojnie były straszne lata. Na Ukrainie zapanował czas głodu i mordów. Tam wojna nie skończyła się w maju 1945 roku, a jesienią 1949. Władza radziecka urzędowała do godziny szesnastej, potem wychodzili z lasu banderowcy i oni rządzili. A zwyczaje mieli barbarzyńskie. Potrafili, walcząc z władzą, bez skrupułów mordować jej lokalnych urzędników. Na wsiach ścinali głowy wójtom, sołtysom, wieszali ich na kołowrotach studni…  Rdzenni Polacy też nie mieli łatwego życia. Musieli ukrywać swoją narodowość. I w tej sytuacji Jerzy otrzymuje zaraz na pierwszym roku studiów polecenie wyjazdu na wieś, aby wyedukować politycznie mieszkającą tam ludność. Najpierw musiał napisać referat, dać go do zatwierdzenia przez władze uczelni, a potem …tylko odczytać w obecności prostego ludu. Wieś do której go skierowano oddalona była od miasta powiatowego o kilkanaście kilometrów. Nie kursowały tam pociągi, autobusy ani inne środki lokomocji. Była sroga zima i wkoło sami banderowcy. Bez przeczytania tego referatu na wsi i potwierdzenia stemplem przez sołtysa nie miał co wracać na studia. Treść referatu dotyczyła szkodliwej działalności nacjonalistów ukraińskich, co zważywszy na sytuację polityczną i konieczność wygłoszenia prelekcji wśród zastraszonych przez UPA chłopów, mogło być gwoździem do trumny referenta. Jednak Jerzy postanowił przechytrzyć władze uczelni. Napisał co prawda wymagany tekst, ale stworzył też drugi na temat jak najbardziej aktualny, ale odległy od ukraińskiej rzeczywistości. I tak wybrał się na swój survival. Kiedy dotarł do wsi, przyjęto go w świetlicy oświetlonej kagankiem. Wiatr z powodu wybitych szyb hulał tam jak na dworze, a mróz był nie mniejszy niż na zewnątrz. Po pewnym czasie zebrali się spędzeni tam, opatuleni w kożuchy, chłopi.

Jerzy musiał pilnować się, żeby nikt nie poznał jego polskiego pochodzenia, bo byłoby po nim. Na szczęście perfekcyjna znajomość języka ukraińskiego w tym momencie ocaliła mu życie. Na samym początku lody zostały przełamane lokalnym produktem – spirytusem. Referent miał niespełna siedemnaście lat i pusty żołądek, a alkohol polewano z kanistra do musztardówek. Nic więc dziwnego, że Jerzy niewiele pamięta ze swojej prelekcji. Ale skoro nie wyrzucono go po pierwszym semestrze ze studiów i jednocześnie uszedł z życiem  z podlwowskiej wsi, prawdopodobnie przeczytał „bezpieczny”, ten drugi, neutralny referat, a do ostemplowania podsunął polecony i nakazany przez uczelnię.

 

Praktyki

 

Od pierwszego roku prowadził dobrowolne studenckie prace naukowe. Na początku była to fascynacja histologią, potem na trzecim roku – farmakologią. Kiedy zdał bardzo dobrze egzamin, profesor zezwolił mu na pracę naukową. Prowadził pracę nad środkami hamującymi krwotoki, miedzy innymi krwotok maciczny. Przeprowadzał doświadczenia na królikach. To był czas, kiedy pracował na okrągło: w nocy w laboratorium, w dzień studiował. Na czwartym roku odkrył dla siebie chirurgię. Znalazł zatrudnienie w Instytucie Naukowo- Badawczym chirurgii Przypadków Nagłych. Był to szpital kliniczny, do którego zwożono wszystkie ostre przypadki z terenu milionowego Lwowa. Lekarzy było kilku, a wypadków multum. Kiedy stawało się na początku dyżuru przy stole operacyjnym, to tylko zmieniało się fartuchy i rękawice. Jak na froncie– wspomina. O czwartej nad ranem przychodził kryzys. Usypiał na stojąco. Bywało, że operator budził asystenta uderzeniem po rękach. Czasami zdarzało się, że lekarz dyżurny dosłownie padał ze zmęczenia, wtedy oddawał pacjenta Jerzemu. I tak student czwartego roku stawiał pierwsze kroki w swoim przyszłym zawodzie. Studia ukończył mając dopiero 21 lat, czyli w wieku, kiedy wielu dopiero zaczyna.

 

Kariera

 

Po studiach Jerzy postanowił rozpocząć doktoranturę. Musiał jednak znaleźć profesora, który zgodzi się zostać jego promotorem. Wymarzył sobie, że będzie to profesor Fiodorow z Leningradu, uznany przez ZSRR za najzdolniejszego naukowca ze 103 państwowych uczelni. Jerzy, pełen odwagi, zwrócił się do Fiodorowi z pytaniem o zgodę na opiekę merytoryczną nad doktorantem. Proszę bardzo – powiedział, ku uciesze Jerzego, naukowiec. Był tylko jeden problem: Fiodorow zaraz wyjeżdżał do Chin. Miał zatem sprawować opiekę nad pracą na odległość, a w praktyce zostawił doktoranta samemu sobie. Zdołał tylko przed wyjazdem zadać temat pracy: Wpływ antybiotyków na organizm w warunkach głodu tlenowego. Jerzy nie miał prawa zakwestionować tematu. Przyjął go z dobrodziejstwem inwentarza. Po jego stronie stał entuzjazm i systematyczność, przeciwko – nowatorstwo tematu i brak bazy naukowej. Jako, że nie przeprowadzano jeszcze takich badań, Jerzy musiał borykać się z problemami typowymi dla pioniera. Była to jego terra incognita. Zaraz na początku niezrażony doktorant zabrał się za ślusarstwo, by wykonać potrzebne urządzenia, kabiny baryczne. Potem za własne pieniądze kupował myszy i szczury do doświadczeń.  Znowu, starym zwyczajem pracował 24 godziny na dobę, bo jednocześnie prowadził zajęcia ze studentami. Nie porzucił też ukochanej chirurgii. W 1955 roku, mając niespełna 25 lat, obronił pracę dysertacyjną na stopień doktora nauk medycznych.

 

 

Mobilizacja

 

Niewiele brakowało, a Jerzy pojechałby na wojnę. Jako student należał do istriebitielnego batalionu, czyli organizacji paramilitarnej, pomagającej zwalczać bandy UPA. Bywało, że w trakcie zajęć przychodził wojskowy i kazał ubierać pałatkę, brać karabin maszynowy i iść walczyć z wrogiem. Czasami te akcje kończyły się tragicznie dla studentów. Nikt nie miał jednak wyboru, bo polityka obronna nakazywała edukację wojskową w sposób teoretyczny i praktyczny. Równocześnie z zajęciami na uczelni Jerzy musiał zaliczyć przedmioty w pięcioletnim studium wojskowym (równolegle drugie studia). Uczył się taktyki walki, rodzajów broni i specyficznej chirurgii wojskowo-polowej. Ukończył to studium jako porucznik. W 1956 roku zaczęła się wojna o Kanał Sueski. Związek Radziecki stał się strona konfliktu, więc nastąpiła mobilizacja ochotników. Trzeba było ruszyć na pomoc egipskiemu pułkownikowi Nasserowi. Jerzy otrzymał kartę powołania jako dobrowolec , co go niezmiernie zaskoczyło. Ubrano go w radziecki mundur i kazano czekać na wylot w stronę Kanału Sueskiego. Tacy jak on ochotnicy siedzieli teraz w bazie, zabijali czas, umilając pobyt gorzałką, śpiewaniem antywojennych pieśni i narażaniem się dowództwu. Na trzeci dzień pułkownik Nasser podziękował Rosjanom za pomoc. Dobrowolcy mogli zdjąć mundury i wracać do domu. Nie trzeba tu chyba wyjaśniać, dlaczego ich to bardzo ucieszyło.

 

Wyjazd

 

W 1957 roku, mając na swoim koncie doktorat, drugi stopień specjalizacji z chirurgii, będąc samodzielnym pracownikiem naukowym oraz mężem i ojcem, porzuca bezpieczna drogę kariery i wyrusza w nieznane. Decyduje się na wyjazd do Polski. To ostatni moment na repatriację. Zabiera ze sobą żonę, dziecko i wszystko, co najcenniejsze: motocykl, pierzyny i książki…masę książek. Najbliżsi: rodzice brat są przeciw jego decyzji. Matka pyta: Po co to wszystko? Prosi: Zostaw choć adres, gdzie będziesz mieszkał. Nie jest w stanie spełnić tej prośby, bo sam nie wie, gdzie rzuci go życie. Wsiada do pociągu, który ma ich zawieźć na Zachód. Ministerstwo Zdrowia obiecuje mu posadę w Szczecinie w Pomorskiej Akademii Medycznej.

 Jadą tygodniami w krowiaku, czyli wagonie towarowym. Jest wrzesień, zaczynają się przymrozki, w wagonie nie ma ogrzewania. Obserwują szron na ścianach. Ciepła nie daje nawet obecność kilkunastu osób w jednym wagonie. Oprócz ludzi na tej małej powierzchni mieściły się kufry, łóżka, krowy, kozy…Jechali jak śledzie w puszce. Godzinami stali na bocznicach, bo musieli przepuszczać pociągi z węglem jadące na Wschód. Potrzeby fizjologiczne załatwiali zwykle przez dziurę w podłodze podczas jazdy. Największy problem był z dziećmi, bo jak im wytłumaczyć, że mają być grzeczne, cierpliwe i nie siusiać na postojach. Podróż była gehenną. Kiedy Jerzy z rodziną dojechał do Warszawy, okazało się, że muszą zmienić cel podróży. Szczecin przestał być aktualny. Urzędnik tłumaczył to zmianami politycznymi, które zaszły w 1956 roku w Polsce. Pana skierowanie było wydane przed Październikiem, teraz jest po Październiku – wyjaśniał. Niech Pan jedzie na prowincję. Nie miał wyboru. Był mróz, dziecko chore, krzyczy z bólu. Pojechali tam, gdzie było można. Pociąg zawiózł ich na Dolny Śląsk pod Oleśnicę do Dobroszyc. Tam w nieczynnym kościółku zrobiono punkt repatriacyjny. Spędzono wszystkich przyjezdnych, pokazano prycze i kazano się rozgościć. Jerzy zostawił tam żonę i dziecko, a sam pojechał szukać pracy i mieszkania. Dotarł do Wrocławia. W Urzędzie Wojewódzkim po wysłuchaniu jego historii, pokazano mu palcem na mapie Złotoryję. Zapytał tylko, czy tam są góry. Kiedy dowiedział się, że w Złotoryi góry się zaczynają, uznał, że to może być miejsce dla niego i jego rodziny.

Byle nie próżnować

 

Był 1957 rok, kiedy doktor nauk medycznych Jerzy Peszko osiedlił się w Złotoryi. Początkowo mieszkał w hotelu robotniczym na Solnej, ale w niedługim czasie dostał mieszkanie w kilkurodzinnym bloku przy Kościuszki. Wtedy mógł sprowadzić do Złotoryi swoją rodzinę. Choć repatriant ze wschodu nie tak wyobrażał sobie pobyt w Polsce, nie darł szat, nie rozpaczał, tylko postanowił uczynić wszystko, co w jego mocy, by i na prowincji rozwijać swój talent i pomnażać dorobek naukowy. Nie było to łatwe. Pierwszy dzień w pracy? Pamięta to tak: Przychodzi do  szpitala, a tam siedzi portierka i ze srogą miną pyta: A Pan gdzie? Ja tu będę lekarzem – odpowiada przestraszony. Miał 27 lat, kiedy 1 października 1957 roku rozpoczął pracę w złotoryjskim szpitalu.

 

Walka z prowizorką

 

Budynek tzw. starego szpitala wzniesiono w ostatnich latach wojny. Może dlatego placówka nie spełniała właściwie swojej funkcji. Co prawda podczas wojny leczono tam rannych żołnierzy niemieckich, ale w spartańskich warunkach, a wszystko sprawiało wrażenie prowizorki. Były rury wodociągowe, ale rurami nie płynęła woda. Szpital był malutki, w sam raz dla 7 tysięcznego miasteczka – tyle mieszkańców liczyła sobie przed wojną Złotoryja Kiedy wojna się skończyła i Złotoryję zasiedlili wyzwoliciele ze wschodu, Rosjanie zrobili w okolicach szpitala enklawę dla siebie (Szpitalna, róg Górniczej, Miedziana). Otoczyli ją deskami, dlatego mieszkańcom miasta zaczęło się to kojarzyć z gettem. W domach na Szpitalnej mieszkali oficerowie, a strefa pilnowana była przez żołnierzy rosyjskich dzień i noc. Polacy nie mieli tam wstępu. Kiedy Rosjanie wyjechali, została po nich rudera, która zupełnie nie przypominała szpitala miejskiego. Trudno tam było leczyć ludzi, skoro Rosjanie wszystkie ściany działowe zburzyli, robiąc wielką halę sportową.

A w tym czasie miasto odżyło. Odwodniono Lenę, zjechali górnicy, Złotoryja się powiększała. Szpital potrzebny był od zaraz. Na szczęście Lena, troszcząc się o zdrowie swoich pracowników, zaczęła partycypować w kosztach remontu i adaptacji obiektu na Szpitalnej.

Przez długi czas największym problemem dyrektora i lekarzy był brak wody bieżącej. Żeby operować, trzeba było kupować wódkę w trzylitrowych butlach i tworzyć z nich baniaki do mycia rąk przed operacją. Warunki lokalowe wołały o pomstę do nieba. Na korytarzu leżało nawet 55 chorych. Żeby pomieścić wszystkich, zsuwano łóżka. Była tylko jedna ubikacja, która po całym dniu użytkowania wyglądała co najmniej niesmacznie. Wieczorem zwykle przychodził hydraulik z pomocnikiem, którzy wężem kanalizacyjnym i wiadrem z wodą oczyszczali otwór kloaczny, aby mógł być używany następnego dnia.

Wydawało się już wręcz niemożliwe, by przeforsować pomysł na kanalizację z prawdziwego zdarzenia. Nie pomagały odczyty i wystąpienia docenta, który w tym czasie kandydował na posła. Jednak los uśmiechnął się do dyrektora. Tak się złożyło, że wtedy zachorowali lokalni notable: I sekretarz Komitetu Powiatowego PZPR i Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej. Docent Peszko położył ich na jednej sali. Wtedy na własne oczy mogli przekonać się o warunkach sanitarnych (muchy łażące po odchodach i jedzeniu) szpitala. Po niedługim czasie udało się dyrektorowi otrzymać zgodę na zrobienie rezerwuaru z wodą. I tu jednak musiał wykazać się zmysłem organizacyjnym, co w tamtych czasach znaczyło – sprytem. Doktor Peszko znalazł silos na 35 tysiące litrów w PGR. Cyganie znaną tylko sobie metodą ocynowali zbiornik, więźniowie z Zakładu Karnego z Wilkowa wkopali silos. I tak wspólnymi siłami udało się doprowadzić bieżącą wodę do szpitala.

Najważniejszym oddziałem wówczas był zakaźny. Przyjmowano masowo chorych na polio (Heinego – Medina) czy dyfteryt. Częściej niż kobiety do porodu. Docent do tej pory pamięta przerażający widok przywiezionego na noszach chorego, który miał porażone mięśnie oddechowe. Umarł, zanim wniesiono go do budynku.

Drugim z oddziałów była chirurgia, trzecim – położniczy. Do czasu przyjścia docenta Peszki na chirurgii niewiele się robiło. Nawet nie było takich możliwości, bo tylko raz w tygodniu przyjeżdżał adiunkt z Wrocławia. Jednak docent postanowił, że w Złotoryi będzie się operować na wysokim poziomie. W końcu miał ku temu kwalifikacje. Doszło do tego, że odbywało się około 700 operacji rocznie.

 

Radziecka lodówka

 

Aby bezpiecznie operować w złotoryjskim szpitalu, docent Peszko zorganizował punkt krwiodawstwa. Krew musi być przechowywana w lodówce, więc trzeba było kupić niezawodną – radziecką. Zaraz na początku jej działania spalił się silnik. Wezwano elektryka, który uznał, że uratuje urządzenie, przewijając silnik. Po włączeniu ponownie do sieci, lodówka znowu odmówiła posłuszeństwa. I tak sytuacja powtarzała się jeszcze z dwa razy. W końcu docent zdecydował się reklamować wadliwy sprzęt, a trzeba nadmienić, że były to czasy, kiedy powszechnie głoszono hasło: Klient – nasz pan. Idąc za tym sloganem, docent domagał się swoich praw. I co usłyszał? Owszem, może pan reklamować psujące się urządzenie, ale nie produkcji radzieckiej. Ich to prawo nie obejmuje, bo radziecki sprzęt jest z założenia niezawodny. Dyrektor nie dał za wygraną. Napisał list do fabryki w ZSRR. W piśmie wyłuszczył swój problem i wyraził niezadowolenie z faktu zakupu lodówki, która nie spełnia wymogów klienta (nie szczędził tu przykrych słów pod adresem producenta). Po niedługim czasie przysłano do Złotoryi z fabryki nowiutki silnik. Ale okazało się, że nie był już potrzebny, bo elektryk rozwiązał problem wadliwej lodówki w prosty sposób. Odkrył, że urządzenie podłączono na bloku operacyjnym do sieci z prądem stałym, jaki awaryjnie w każdym szpitalu, z racji istnienia akumulatorów, występuje, a lodówka może pracować tylko na prądzie zmiennym. I tak dostało się fabryce w ZSRR za niewinność. A silnik leżał nieużywany jeszcze przez dobrych kilkanaście lat.

  

Trzykrotny pochówek

 

            Podczas całej lekarskiej kariery chirurga przydarzyły się docentowi Peszce i dramatyczne i humorystyczne chwile. O tych pierwszych lekarze niechętnie rozmawiają. Lepiej czasem, dla psychicznej higieny, powspominać mniej tragiczne momenty. Bywa i tak, że życie pisze  scenariusze w odcieniu czarnego humoru. Historia o trzykrotnym pochówku do takich należy. A było to tak: Do szpitala trafił w ciężkim stanie młody mieszkaniec Nowego Kościoła o niemiecko brzmiącym nazwisku. Choroba nowotworowa była już na takim etapie, że niewiele dało się dla niego zrobić. Lekarze mogli tylko uśmierzać ból i czekać na śmierć chorego. Kiedy młody człowiek dokonał żywota, lekarze musieli powiadomić rodzinę. Wtedy okazało się, ze takowej zmarły nie posiada. Cóż robić? Pogrzeb musi być na koszt państwa, czyli de facto szpitala. Skromne fundusze placówki, uszczuplone jeszcze bardziej pod koniec roku kalendarzowego, pozwalały jedynie na sosnową trumnę i cichą ceremonię. Woźnica, który rano przywoził mleko i chleb, a po południu, kiedy była taka konieczność, odwoził zwłoki na cmentarz, odprowadzając w ostatnią drogę zmarłego, spotkał wychodzącego z poczty Icka Fajersztajna, przewodniczącego złotoryjskiej gminy żydowskiej. Myśląc, że zmarły z racji swojego egzotycznego nazwiska jest wyznawcą wiary mojżeszowej, wypomniał Ickowi, jak to skromnie chowa się ich brata. Icek zatrwożył się. Nie mógł pozwolić, żeby Żyd leżał wśród gojów. Postanowił natychmiast działać, ale niestety, nie dało się niczego od razu uczynić. Pochowano więc zmarłego na złotoryjskim cmentarzu.

Po kilku dniach w szpitalu zjawił się Icek z prośba o wystawienie ponownego zaświadczenia, że pochowany człowiek nie umarł na chorobę zakaźną. Było to potrzebne do ekshumacji zwłok i przeniesienia ich na cmentarz żydowski do Legnicy. Zanim ponownie pochowano nieszczęśnika, trzeba go było ubrać w żydowską sukmanę i połamać kości, by usadowić zwłoki w skrzynce (Żydów chowano na siedząco). Odbyła się druga ceremonia, tym razem na koszt gminy żydowskiej. Po kilku dniach rozpętało się piekło. Z centralnej Polski przyjechała cudem odnaleziona rodzina zmarłego. O ironio – katolicy. Kiedy dowiedzieli się, że członek ich rodziny leży wśród Żydów, kazali ekshumować zwłoki i ponownie je pogrzebać na uświęconej przez księdza ziemi. Już nie w Złotoryi, lecz w Rzeszowie. Znowu trzeba było wystawić zaświadczenie, złamane kości prostować, ubierać zwłoki i pochować (na leżąco). Wszystko i tym razem na koszt legnickiego kahału (gminy żydowskiej) w ramach rekompensaty za straty moralne. I tak woźnica, który chciał dobrze, przyczynił się do nietypowej peregrynacji zmarłego.

 

 

Perturbacje z nowym szpitalem

 

Górnictwo się rozwijało, Złotoryja rosła i trzeba było zbudować większy szpital. Wszelkie starania o wzniesienie nowego gmachu były negatywnie rozpatrywane. Sprawa nawet zawędrowała do premiera Cyrankiewicza. Niestety, w tamtych czasach gospodarki planowanej centralnie, o tym, gdzie powstanie szpital, decydowano zdalnie, bez większego zaangażowania się w problem. Złotoryja nie była uprzywilejowanym miastem w rozumieniu władz. Legnica, Lubin, Zgorzelec, Bogatynia – tak, Złotoryja –nie. Narada na szczytach władz mogła wyglądać następująco: Premier pyta: Co to jest Złotoryja? Stare zagłębie miedziowe – odpowiadają urzędnicy. Stare, bo w perspektywie kopalnie będą zlikwidowane wyjaśniają. Mają tam szpital? – pyta głowa państwa. Mają – odpowiadają urzędnicy. To po co im kolejny? Skreślić Złotoryję. Słowo premiera było wiążące. Trzeba było więc w inny sposób postarać się o szpital. W perspektywie były Jerzmanice i budynek, który przed wojną pełnił funkcję uzdrowiska. Z jednej strony pomysł był dobry, bo gdyby powstał tam szpital, nie byłoby Zakładu Poprawczego. Poprawczak był wtedy zakładem otwartym, gdzie propagowano makarenkowskie wychowanie. Skazańcy swobodnie chodzili po wsi, gwałcili kobiety, bili mężczyzn, były próby morderstw. Wieś mogłaby pozbyć się tej zakały, jednak urządzenie szpitala sześć kilometrów od Złotoryi nie było funkcjonalne. Sam budynek nie był też przystosowany do pełnienia funkcji medycznej.

Po wielu, wielu perturbacjach, trudnych do opisana ze względu na swe komplikacje, udało się w końcu docentowi Peszce uzyskać zgodę na wybudowanie nowego szpitala pod Wilczą Górą. Projekt placówki był typowy – setki takich budynków wzniesiono w Polsce. Dlaczego? Pomysłodawcą planu była krewna Edwarda Gierka. Za każdy, wybudowany według swego projektu szpital, dostawała gratyfikację.

Wydanie decyzji było mniej niż połową sukcesu. Wszystko szło jak po grudzie. Zaraz pojawił się problem z Wilczą Górą, gdyż zaczęła się eksploatacja wyrobiska, a wraz z nią narodził się kłopot z zapyleniem. Trzeba było zrobić zieloną ścianę. Posadzono w czynie społecznym mnóstwo topoli, bo te szybko rosną (teraz już je wycięto).  Kiedy wreszcie wylano fundamenty i wzniesiono pierwsze ściany, okazało się, że trzeba przerzucić ekipę budowlaną do wznoszenia hotelu Granit dla wysoko postawionych towarzyszy w Szklarskiej Porębie. Dopóki pensjonat nie zostanie ukończony, budowlańcy nie mają wstępu na plac w Złotoryi – zadecydowały władze centralne. Na nowych murach zaczęły rosnąć brzózki. I tak wyglądała batalia o szpital w Złotoryi. A teraz kiedy szpital funkcjonuje od 30 lat, pojawiają się pomysły, by go zlikwidować – mówi z żalem docent. Ot, ironia dziejów

 

 

 

Życzenia od Kim Ir Sena

 

Docent Peszko to niespokojna dusza. Nie lubi stagnacji. Może dlatego wokół niego działo się tak wiele, gdyż sam prowokował interesujące zrządzenia losu. Do takich należy przygoda w Korei. Było to około 30 lat temu. W Polsce właśnie tworzyła się Solidarność. Docent Peszko zapisał się na orbisowską wycieczkę do Korei Północnej, jak się okazało, przepięknego miejsca. Już pierwszego dnia wycieczki w programie było spotkanie z ambasadorem własnego kraju. Wszyscy zadawali sobie pytanie: Po co? Kiedy przybyli do ambasady, żona dyplomaty poczęstowała ich własnymi wypiekami i herbatą, a ambasador zaczął przemowę: Przyjechaliście z kraju, w którym ludzie na temat rządu myślą rozmaicie, ale jesteście teraz w Korei. To miejsce, gdzie wódz dla ludu jest niemal Bogiem. Otacza go niepojęty kult. Jeśli siedział na jakiejś ławce, to i ona jest obiektem kultu. Nie możecie zatem w żaden sposób wyrażać negatywnych opinii na temat ustroju i wodza. Cokolwiek wam będą tłumaczyć, nieomylnie wspomną wielkiego wodza. Proszę pamiętać, by na waszych twarzach nie zagościł ironiczny uśmiech, bo zrobicie problem sobie i mnie. A ja wam nie pomogę. Tak przygotowani turyści z Polski udali się na zwiedzanie kraju. Oprowadzało ich dwóch przewodników. Jeden pilnował grupy, a drugi swojego kolegi. Porozumiewali się językiem rosyjskim. Oprócz nich w grupie był tłumacz, który przekładał słowa przewodników na język polski. Nie szło mu najlepiej, więc docent co chwilę uzupełniał jego wypowiedzi. Kiedy przewodnicy zorientowali się o lingwistycznych zdolnościach lekarza, poprosili go o przetłumaczenie na język polski przemówienia Kim Ir Sena z IV zjazdu ich partii, która to oracja była jednym z obowiązkowych punktów programu każdej wycieczki. W Korei uważano, że święte słowa wodza powinny być dostępne światu we wszystkich językach, a na polski jeszcze nie przetłumaczono przemówienia. Docent nie był zachwycony propozycją. W końcu przyjechał wypoczywać, a nie trudzić się tłumaczeniem kilkugodzinnego przemówienia (75 stron tekstu). Jednak siła sugestii była tak olbrzymia, argumenty bardzo emocjonalne, że chirurg uległ. Kilka godzin dziennie bawił się z zawiłością składni i sensem doktryny. Kiedy dobiegł końca czas pobytu, przemówienie było gotowe. Poproszono tylko jeszcze tłumacza, aby ten tekst nagrał na magnetofon. Od tego momentu odtwarzano je kolejnym wycieczkom, o czym przekonał się jeden ze złotoryjan, znajomy docenta J.

Za specjalne zasługi dla Korei od tego czasu aż do śmierci Kim Ir Sena przysyłano naszemu chirurgowi co roku życzenia noworoczne, płyty książki i albumy. Teraz stanowią one egzotyczny element w kolekcji lekarza.

 

Wyprawa na wojnę

 

Indie, Mongolia, Stany Zjednoczone, syberyjska część Rosji- to było dla złotoryjskiego chirurga wciąż za mało. Kiedy przeszedł na emeryturę po 51 latach pracy, dalej kipiał energią. Nie mógł pogodzić się z tym, że nie jest już w centrum zdarzeń, poczuł się odstawiony na boczny tor. Były dni, kiedy zadawał sobie pytanie: po co wstawać z łóżka. Mimo wielu planów emerytalnych, nie miał pomysłu na życie. Kiedy dowiedział się, że w Iraku potrzebni są lekarze, uznał, że zgłosi się do MON i pojedzie na wojnę. Żona z właściwym sobie sceptycyzmem uznała pomysł za nieszkodliwą fanaberię. Przecież w tym wieku nie wezmą nikogo do wojska. I tu się myliła. Po kilkunastu miesiącach, kiedy już wydawało się, że nikt nie odpowie pozytywnie na zgłoszenie docenta, zadzwonił telefon z Warszawy. Ku zdumieniu żony zaproszono chirurga na rozmowę do Dowództwa Logistyki Wojsk Lądowych. W tej sytuacji nie mógł odrzucić propozycji i pojechał na komisję kwalifikacyjną. Rozmowa zakończyła się sukcesem. Samo przesłuchanie przypominało docentowi ostatnią wieczerzę. Za stołem siedziało dwunastu apostołów J. Przesłuchiwali go jako pierwszego. Pytali, czy zdaje sobie sprawę z warunków, jakie panują na wojnie, upewniali się, że mówi po angielsku, interesowali się jego odpornością na kaprysy klimatyczne. Po serii pytań i przejrzeniu CV komisja wstępnie zaakceptowała kandydaturę docenta Peszki na lekarza wojennego w Iraku. Teraz tylko trzeba było przejść testy zdrowotne w Kielcach, a po pomyślnym werdykcie lekarzy wojskowych, przyjąć serię szczepień. O niezwykłej determinacji chirurga niech świadczy ten fakt, że wbrew zdrowemu rozsądkowi zdecydował się przyjąć wszystkie szczepionki na najbardziej egzotyczne choroby w jeden dzień! I o dziwo nic mu się nie stało. Żona, która jeszcze miała nadzieję, że szczegółowa ocena stanu zdrowia męża przeprowadzana przez wojskowych lekarzy nie pozwoli mu na wyjazd do Iraku, musiała zdezerterować. Mimo skrupulatności medyków i wszechstronnych badań (okulista, kardiolog, radiolog, dentysta itd.) docent Peszko okazał się zdolny do służby na misji w Iraku. Podpisał umowę, polisę ubezpieczeniową, dostał nieśmiertelnik, co skojarzyło się jego żonie z symbolicznym przekroczeniem Rubikonu. Odwrotu nie było.

Nie upłynęło wiele wody w Kaczawie, kiedy zaopatrzony w mundury, maskę, hełm, kamizelkę kuloodporną i rzeczy osobiste doleciał z lotniska we Wrocławiu do bazy w Iraku.

 

Wojna okiem lekarza

 

Był w trzech bazach wojskowych. Pierwsze dwie mieściły się w Karbali, jedna z nich znajdowała się w hotelu otoczonym murem. Nie można było uznać tego miejsca za bezpieczne. Nieopodal siedziby wojsk koalicyjnych często przechodziły pielgrzymki muzułmańskie. Nie zawsze nastawione pokojowo. Mężczyźni nie szczędzili amunicji, strzelając w powietrze lub gdzie popadnie. Strach towarzyszył żołnierzom całą dobę. Nawet wyprawy po jedzenie były niebezpieczne i mogły grozić śmiercią. Jedna z takich eskapad skończyła się dramatycznie. Aprowizacja wyglądała w ten sposób, że samochód wiozący jedzenie musiał jechać w konwoju 6 – 7 samochodów. Kiedy jedzie konwój, każdy samochód cywilny z przodu musi ustąpić drogi. Sygnałem do tego jest krótka seria z karabinu. Ale poruszająca się tym razem przed konwojem cysterna, jadąc slalomem, nie reaguje na znaki. Żołnierze z konwoju mają podejrzenie, że może to być pułapka, więc postępują zgodnie z procedurą. Snajper, siedzący na pace, strzela w kabinę i zabija kierowcę. Głowa szofera przykleja się do szyby, a cysterna przewraca się. Dopiero potem okazuje się, że to nie był terrorysta, a zwykły muzułmanin, który przy włączonym na cały regulator radiu, nie słyszał strzałów ostrzegawczych. Cysterna też nie była zagrożeniem, bo nie wiozła paliwa (można sobie wyobrazić, co się dzieje, kiedy wybucha taki samochód) a wodę z Tygrysu (do celów przemysłowych) do Karbali. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że koalicjanci zabili „swojego” człowieka. Zupełnie niewinnego. Co teraz? Trzeba to zameldować przełożonemu. Zaraz potem w bazie pojawia się rodzina ofiary i szejk po odszkodowanie za zabitego. Nie ma targowania. Dostają przewidzianą w tej sytuacji kwotę 45 tysięcy dolarów. Ale to nie koniec. Rebelianci zapowiadają zemstę mimo odszkodowania. Na drugi dzień terroryści zabijają szejka za układanie się z żołnierzami. Jak mógł negocjować z wrogami!

Tak wygląda życie w bazie wojskowej. Chirurg codziennie obserwuje śmierć i doświadcza lęku przed utratą życia. Nie dziwi się żołnierzom, którzy nie wytrzymują psychicznie.

Cudem ocalony

 

Sam też cudem uniknął śmierci. Pewnego dnia zadecydowano, że pułkownik Peszko odbędzie dyżur helikopterowy. Kiedy zadzwonił do żony z tą informacją, ona zażądała, żeby mąż się „wypisał” z przydzielonego obowiązku. Jak się wypisać, skoro to był rozkaz – zdziwił się lekarz. Jednak nie zdążył jeszcze wsiąść do śmigłowca, kiedy dowództwo zmieniło zdanie i przerzuciło chirurga do innych zadań: udziału w komisji wojskowej wraz z lekarzami amerykańskimi. Przyjechała po niego pancerna limuzyna, funkcjonariusze CIA obfotografowali go dla sobie tylko znanych celów i wspólnie pojechali i do bazy, gdzie werbowano Irakijczyków. Pod bazą kłębił się tłum chętnych. Dla Irakijczyków służba w wojsku była intratnym zajęciem, więc mężczyźni korumpowali pilnującą bazy policję, aby dostać się na komisję. Docent w stopniu pułkownika badał już kilka godzin ochotników, kiedy ogłoszono alarm terrorystyczny. Wszystkie komisje wyskoczyły ze swoich gabinetów, lekarze błyskawicznie założyli kamizelki kuloodporne, hełmy i wraz z żołnierzami ochraniającymi budynek pobiegli do swoich samochodów. Nikt nie chciał zostać na miejscu, więc w autach zrobiło się tłoczno. Na tyle, że pielęgniarkę schowano do bagażnika. Udało im się umknąć w ostatniej chwili. Ale to nie koniec. Kiedy docent wrócił do swojej bazy, okazało się, że helikopter, którym miał w ten dzień lecieć na dyżur, został zestrzelony. Zastępujący go lekarz nie przeżył.

Zmiana, w której uczestniczył Jerzy Peszko należała do najniebezpieczniejszych. To był czas wyborów w Iraku, a co za tym idzie – wielkiego fermentu politycznego i wielu zamachów na wojska koalicyjne.

*

 

Dziś Jerzy Peszko po 51 latach nieustannej pracy, po 35 tysiącach  przeprowadzonych operacjach (w samej Złotoryi), po wyszkoleniu kilkunastu chirurgów, opublikowaniu 49 prac o charakterze naukowym, zgłoszeniu 5 opatentowanych wynalazków aparatury medycznej, jak również po zwiedzeniu co najmniej połowy świata i przygodzie wojennej, zaszył się w swoim urokliwym domu pod lasem. Nie spędza jednak bezczynnie czasu. Teraz pochłania go pasja kronikarza. Spisuje dzieje Złotoryi na podstawie listów, gotyckich starodruków i dokumentów dawnych mieszkańców naszego miasta. Kiedy ma dość pracy, rozkoszuje się widokiem za oknem, gdzie spacerują prawie oswojone sarny.

 

 

 

 

Iwona Pawłowska

 

 

 

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Reportaż. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na Spod Lwowa do Złotoryi

  1. felicja pisze:

    Szkoda, że tak mało informacji nt życia rodzinnego doktora- żony, dzieci..

  2. MARQ pisze:

    Wielki szacun doktorze.
    Ten artykuł powinien trafić do szerszych kręgów.

  3. Halina Krawiec pisze:

    Wyrażam wielki szacunek, podziw,uznanie i wdzięczność. Dr Peszko operował mnie w 1986r. (dwie operacje jednocześnie po odkryciu w trakcie zabiegu drugiego poważnego zagrożenia. Do tej pory czuję się bardzo dobrze, jestem w takim około wieku , w jakim był Doktor wyjeżdżając do Iraku, popieram bardzo aktywność niezależnie od wieku, też pracuję. Serdecznie pozdrawiam Pana Doktora i dziękuję ❤️❤️❤️

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *