Nic nie pomaga

12

Magnez nie pomógł, kawa też. Jak nie przyjdzie wiosna, to nic nie pomoże. Jeszcze trzydzieści dwa dni robocze i święta ( czytaj: przerwa wielkanocna). A jak będą święta, to już pewnie będzie wiosna i wkoło zielono. Niech już będzie zielono, bo biały kolor stał się nudny i wkurzający. Skrobanie szyb samochodu przyprawia mnie o poranne mdłości. A wieczorne mdłości powoduje ciemność za oknem. Ciągle chce mi sie spać, jeść, spać i jeść. Zgłupieć idzie. Na me pocieszenie dziś wyszedł nowy numer Echa. A w nim dwa wywiady, które na feriach, w ramach odpoczynku, spłodziłam. Poniżej opowieść o Kambodży i nie tylko, a dla dociekliwych i cierpliwych wywiad z doktorem fizyki, który wie dużo o tym, czego nie wie, i wiedzieć nie musi, humanista.

Podroz 543

Świat chłonę oczami

 

Przełom roku dla Anny Resner – Burskiej obfitował w emocjonujące momenty. Po raz pierwszy udostępniła publiczności swoje fotografie na wystawach w Jeleniej Górze i w Złotoryi oraz zadebiutowała w roli mamy dla swej córeczki – Hanny. O podróżach, fotografii i macierzyństwie mam okazję rozmawiać z Anią w kilka dni po wernisażu „Angkor – ukryte piękno Kambodży”.

 

Iwona Pawłowska: „Angkor” to wystawa zdjęć z Twojej ostatniej podróży do Kambodży. Opowiedz, jak trafiłaś w to egzotyczne  dla Europejczyka miejsce?

Anna Resner – Burska: U koleżanki wpadł mi w ręce album przedstawiający najpiękniejsze miejsca na Ziemi. Kambodżę reprezentował w niej kompleks świątyń Angkor, który od razu mnie zachwycił. Pomyślałam więc, dlaczego by tam nie pojechać, choć na moment. Tym bardziej, że to kraj leżący niedaleko Tajlandii, do której z mężem właśnie się wybieraliśmy. Zdecydowaliśmy się od razu. Uznaliśmy, że skoro mamy niewiele czasu, pokonamy samolotem dystans Bangkok – Siem Reap.

 

I.P: To był wyjazd z biura podróży?

A.R-B: Pojechaliśmy na własna rękę. Chodziło o to, byśmy mogli jechać tam, gdzie chcemy, zatrzymać się w miejscach, które nas urzekły i by móc poświęcić im więcej czasu. Chcieliśmy mieć po prostu więcej swobody. Lubimy uciec od miejsc typowych dla turystów, zboczyć z głównych szlaków. Oczywiście idziemy tam, gdzie kultura i dobry obyczaj pozwalają. Wynajmujemy skuter, auto, bądź korzystamy z komunikacji miejskiej i tak zwiedzamy kraj.

 

I.P: Z biurem podróży byłoby pewnie bezpieczniej.

A.R-B: Pewnie bezpieczniej, lecz mniej ciekawiej. Zanim pojedziemy do danego kraju, zbieramy o nim jak najwięcej informacji;  nie tylko o atrakcyjnych miejscach i wydarzeniach, lecz także o jego kulturze i obyczajach oraz dowiadujemy się o poziomie bezpieczeństwa. Opieramy się przede wszystkim na forach internetowych. W rejonach Kambodży, do których się wybieraliśmy, było bezpiecznie. Wykupiliśmy jedynie ubezpieczenie zdrowotne.

 

I.P: Język angielski wystarcza, by porozumieć się w Kambodży?

A.R-B: W zupełności. Tam, gdzie byliśmy, wiele ludzi zna ten język i obyło się bez kłopotów w komunikacji. Bez problemów zwiedzaliśmy, kupowaliśmy na bazarach, zamawialiśmy jedzenie…

 

I.P: Co cię zaskoczyło w Kambodży?

A.R-B: Pozytywnie? Sama kultura oraz ciepli i życzliwi ludzie. Po prostu atmosfera innej cywilizacji. Jest to kraj z piękną, dawną architekturą. Kamienne mury świątyń poprzeplatane z konarami wielkich drzew tworzą niesamowite wrażenie.  A co mnie rozczarowało? Trzeba mieć świadomość, że zdarzają się, jak wszędzie gdzie lgną turyści, drobne oszustwa oraz naciąganie turystów. Panująca tam bieda tłumaczy mieszkańców z takiego działania.

 

I.P: Żałujesz, że to tylko trzy dni?

A.R-B: Cieszę się, że to chociaż trzy dni. Może jeszcze kiedyś tam wrócimy, aczkolwiek jest tyle innych pięknych miejsc na Ziemi. Teraz wybierzemy się w inny zakątek. Może Chiny lub Wietnam? A może inny kontynent –  Afryka.

 

I.P: Jak znosiłaś trudny klimat Kambodży?

A.R-B: Nie  uważam, by klimat panujący w Kambodży w tym okresie był ciężki. Występowała wysoka temperatura, lecz nie stanowiła większej trudności do pokonania. Jedynie obawialiśmy się malarii. Zalecano długie spodnie i  bluzki. Kiedy jednak zobaczyliśmy innych turystów z odkrytymi ramionami czy nogami, lęk nam przeszedł. Otworzyliśmy się też na lokalne napoje oraz potrawy, wabiące smakiem, które nie przysporzyły nam żadnych problemów zdrowotnych.

 

I.P: Co dobrego jadłaś?

A.R-B: Kuchnia kambodżańska jest wyśmienita, gorąco polecam. Nie tylko smak jest niezapomniany, ale i forma podania – potrawy bowiem często serwowane są w liściach bananowca. Nie pamiętam ich nazw i składu. Nie przywiązuję wagi do szczegółów. Świat chłonę oczami. Zapamiętuję atmosferę, miejsca, ludzi, smaki…

Jak dobrze kojarzę ulubiony mój specjał to amok, a dodana przyprawa nadaje mu charakterystyczny smak i zapach, sama zakupiłam ją na tamtejszym bazarze.

 

I.P: Wśród zdjęć, które wystawiłaś, jest kilka portretów. Zresztą one najbardziej mnie urzekły. Jak udało ci się uchwycić mieszkańców Siem Reap w tak naturalnych pozach? Wiem, że nie każdy lubi być uwieczniany na zdjęciach, szczególnie w egzotycznych krajach.

A.R-B: Jeśli chodzi o portrety, to zawsze się krępuję. Nie wiem, czy podejść, poprosić o pozowanie, czy raczej tego nie robić…Nigdy nie wiadomo, jaka będzie reakcja. W Kambodży ludzie byli bardzo życzliwi. Większość z nich, kiedy widziała w moich rękach aparat i obiektyw w nich wycelowany, z aprobatą kiwała głową bądź zamierała w bezruchu, czekając na uwolnienie migawki.

 

I.P: Mam wrażenie, że mimo obaw, lepiej czujesz się jednak w portretowaniu. Równolegle z wystawą o Angkorze trwa wystawa  w Galerii Czekoladowej w Jeleniej Górze. Prezentujesz tam fotografie przedstawiające twoich bliskich, znajomych…

A.R-B: Tak, to portrety moich przyjaciół oczekujących na swoje pierwsze potomstwo. Sama byłam zaskoczona, że właściciel galerii zaproponował mi wernisaż, wybierając konkretnie te zdjęcia. Myślałam bardziej o pejzażach, zdjęciach z podróży, tymczasem jemu przypadły do gustu portrety. Jak sam twierdził, urzekły go, bo były inne – pełne emocji i radości życia.  Tak naprawdę zdjęcia robiłam dla siebie, to znaczy dla sprawdzenia siebie, swojego warsztatu i pomysłów, a przy okazji by utrwalić ulotne chwile szczęścia i spełnienia moich bohaterów. Nazwałam ten cykl Miłość bezwzględna. Wystawa skoncentrowana jest na tak intymnym temacie jak ciąża oraz narodziny dziecka. Ukazuje radość macierzyństwa, wzruszenie rodziców,  momenty, kiedy mamy aż zatapiały się w swej miłości do dziecka.

 

I.P: Mała Hania ma już za sobą pierwszą sesję zdjęciową?

A.R-B: Niejedną, niemniej jednak nie jest takim cierpliwym modelem jak inne dzieciaczki.

 

I.P: Jak przygotowujesz się do sesji zdjęciowej?

A.R-B: Bazuję na naturalności moich bohaterów. Wcześniej mam też przemyślanych kilka  pomysłów na kadry i staram się je zrealizować. Wiele zdjęć powstaje w tym pokoju. Nie posiadam fotograficznego zaplecza, więc korzystam z domowych akcesoriów, by stworzyć odpowiednie tło  i światło.

 

I.P: Łatwo było ci namówić przyjaciółki do pozowania? Ciąża to taki moment w życiu kobiety, kiedy nie zawsze czuje się atrakcyjna.

A.R-B: To było wyzwanie zarówno dla mnie, jak i dla nich. Na początku były nieco skrępowane, ale im dłużej robiłam zdjęcia, tym bardziej się rozluźniały. Myślę, że ciąża czyni wręcz kobietę atrakcyjną, a efekt końcowy je w pełni zadowolił. Fotografie wyszły ciekawe i sprawiły mi i im wiele radości, stanowiąc wspaniałą pamiątkę.

 

I.P: Mocno ingerujesz w zdjęcia podczas obróbki?

A.R-B: Nie, korzystam z programu do podstawowej korekcji zdjęć. Przyznam, że jeszcze nie zgłębiłam wiedzy dotyczącej możliwości PhotoshopaJ

 

I.P: Narodziny Hani na pewno zmieniły twój rytm życia. Trochę zabrakło wolności?

A.R-B: Ciąża i narodziny dziecka to pewne wyrzeczenia, ale i moc radości i szczęścia. Między innymi brakowało mi plenerów klubu fotograficznego. Mogłam tylko z zazdrością śledzić stronę ZKF i publikowane tam zdjęcia.

Maluszek zobowiązuje do pewnego spowolnienia, ale to nie znaczy, że zrezygnujemy z podróży. Mam nadzieję, że już za rok pojedziemy na kolejną egzotyczną wyprawę.

 

I.P: Czego wam serdecznie życzę, licząc na kolejną ciekawą dokumentację fotograficzną.

 

 rozmawiała Iwona Pawłowska

 

Foto2

O początku i końcu wszechświata

 

Iwona Pawłowska: Niełatwo umówić sie z Panem na rozmowę.

Jarosław Pasternak: Ostatnimi czasy wyjątkowo tak. Jestem dość zajęty, ponieważ doszły mi dodatkowe zajęcia. Wcześniej zajmowałem się tylko pracą naukową, a teraz próbuję swoich sił jako wykładowca. Łączę zatem pracę naukowa z dydaktyczną a tej drugiej dopiero się uczę i muszę przyznać, że zawód nauczyciela to jest ciężki kawałek chleba.

 

I.P: Na której uczelni Pan wykłada?

J.P: W 2008 roku zacząłem pracę w londyńskim Imperial College w Departamencie Fizyki i od tamtego czasu związany jestem z tą uczelnią. Ponadto pracuję również w Laboratorium im. Rutherforda i Appletona (RAL) pod Oxfordem.

 

I.P: W Polsce bywa Pan chyba rzadko.

J.P: Staramy się z żoną przyjeżdżać jak najczęściej, ponieważ mamy tu oboje liczną rodzinę. Chcemy utrzymywać kontakt z krajem, choć już ponad 10 lat przebywamy na Zachodzie. Wyjechaliśmy z kraju w 1999 roku. We Francji pisałem pracę magisterską. Potem doktorat robiłem jednocześnie w Polsce i w Szwajcarii w CERN-ie. Było to możliwe dzięki programowi tzw. studiów łączonych (warunkiem tego było posiadanie statusu studenta w Polsce, w moim przypadku na Uniwersytecie Wrocławskim). W CERN-ie zacząłem pracę nad fabryką neutrin.

 

I.P: Przyznam, że neutrina kojarzą mi się jedynie z cząstkami, którym przypadła niechlubna, destrukcyjna rola w filmie „2012”.

J.P:  Naprawdę? Mówią o nich w filmie? Muszę się na to wybrać. Neutrina to moja pasja, która zaczęła się już w czasie studiów w kraju. Z tego powodu przeniosłem się obecnie do Londynu, ponieważ powstała tam grupa zajmująca się projektem fabryki neutrin czyli źródła neutrin nowej generacji.

I.P: Co to są neutrina i w ogóle po co się je bada?

J.P: Neutrina nie mają może teraz takiego bezpośredniego zastosowania w życiu codziennym, ale pracując nad tymi zagadnieniami, rozwijamy różnego rodzaju technologie. A te już przydają się na co dzień. Zanim jednak opowiem, jak się produkuje neutrina, wyjaśnię, co to właściwie jest. W świecie istnieje wiele zagadek dla naukowców. Jedną z nich jest początek wszechświata tzw. teoria Wielkiego Wybuchu. Podczas tego zjawiska powstała materia i antymateria. Zagadką jest, dlaczego ta pierwsza przeważna nad drugą. Prawa fizyki, które dziś znamy mówią, że w pierwotnym wybuchu proporcje materii do antymaterii powinny być 50:50. Jeżeli jest przewaga którejś z nich, pewne symetrie są łamane. Wydaje się, że Natura właśnie tak chciała. Fizycy sądzą, że odpowiedź może tkwić w neutrinach.

 

IP: Czyli?

J.P: Neutrina są to cząstki elementarne tak samo jak elektrony czy kwarki, które budują świat wokół nas. Wyróżnia je to, że bardzo słabo oddziałują. Żeby takie neutrino zatrzymać, potrzebna jest olbrzymia ilość materii. Można to wytłumaczyć obrazowo: neutrino, które powstaje w tej części naszej planety jest w stanie przelecieć na przestrzał na drugą stronę kuli ziemskiej.

 

I.P: Można zobaczyć neutrina?  

J.P: Ilość neutrin produkowanych w atmosferze ziemskiej w wyniku promieniowania kosmicznego jest bardzo duża i pomimo, że tak słabo oddziałują, to gdy będziemy mieli olbrzymi detektor (o bardzo dużej masie), istnieje możliwość ich zaobserwowania. W Japonii w detektorze, który nazywa się Super-Kamiokande, fizycy obserwują neutrina już ponad 10 lat. Dla ścisłości – nie obserwujemy samych neutrin, tylko światło, które jest produkowane podczas oddziaływania neutrina z elektronem w wodzie.

 

I.P: Super-Kamiokande jest w wodzie?

J.P: Ten detektor to taki olbrzymi cylinder wielkości 20 pięter, który znajduje się ponad kilometr pod ziemią. Wypełnia go 50 tys. ton wody. Ta woda jest niesamowicie czysta. Cylinder otoczony jest fotopowielaczami, które wykrywają światło. Neutrino, które przelatuje przez detektor, oddziałuje z elektronem i przekazuje mu swoją energię. Elektron dostaje wtedy potężne kopnięcie i zaczyna przelatywać przez wodę z prędkością większą niż prędkość światła w wodzie. Wówczas następuje zjawisko Czerenkowa – elektron emituje światło pod pewnym kątem – to są takie pierścienie i my, znając kąty, jesteśmy w stanie zrekonstruować, gdzie to neutrino oddziaływało, z których kierunków leciało.

 

I.P: Wciąż jednak nie rozumiem, jaki sens mają te badania.

J.P: Fizycy nieprzypadkowo zajmują się oddziaływaniem cząstek elementarnych, a neutrino jest taką cząstką. Parametry tych cząstek (masy, oddziaływania) są nam w stanie powiedzieć o wczesnej historii wszechświata, o tej asymetrii: cząstka – antycząstka, jak również o tym, czym jest masa cząstki. Odpowiedzi na te pytania poszukujemy równolegle za pomocą Wielkiego Zderzacza Hadronów (LHC) w CERN-ie pod Genewą, gdzie pisałem doktorat a następnie kilka lat pracowałem.

 

I.P: Wielki Zderzacz Hadronów to gigantyczne przedsięwzięcie, jednak wiemy o nim niewiele.

J.P: Projekt LHC to głównie wielki zderzacz protonów i ciężkich jąder, które są wstępnie rozpędzane w całym szeregu akceleratorów, a następnie wstrzykiwane do 27 kilometrowego pierścienia. W pierścieniu zderzacza cząstki są przyspieszone do maksymalnych energii, jakie tylko w tej chwili człowiek może uzyskać. I wtedy następuje zderzenie. Punkty zderzenia lub inaczej nazywane punkty oddziaływania są otoczone wielkimi detektorami, które śledzą rozkład i energie produkowanych cząstek. Można wtedy bardzo precyzyjnie określać właściwości cząstek elementarnych przy wielkich energiach i wytworzyć warunki zbliżone do panujących  podczas Wielkiego Wybuchu.

 

I.P Rozumiem, że chcecie zrekonstruować Wielki Wybuch, ale w mikroskali. Nie boicie się, że podczas tych eksperymentów zostaną zachwiane pewne proporcje i coś wymknie się spod kontroli naukowców, a wtedy pogrążymy sie w antymaterii, pochłonie nas czarna dziura?

J.P: Nie ma żadnych podstaw naukowych, by twierdzić, że coś takiego, jak „połykająca” nas czarna dziura, mogło powstać w LHC . Od początków istnienia Ziemi bombarduje ją przecież  promieniowanie kosmiczne, które ma jeszcze większą energię niż cząstki zderzające się w LHC i do tej pory taki czarny scenariusz się nie wydarzył. Aczkolwiek eksperyment w CERN-ie wymknął się już spod kontroli. Problem polega na tym, że ten akcelerator jest naprawdę wyjątkowo skomplikowany. Główny problem polega na tym, że trzeba tam uzyskać bardzo wysokie energie cząstek. Aby takie cząstki o wielkiej energii zamknąć w pierścieniu, potrzebne jest bardzo wysokie pole magnetyczne, a w związku z tym potrzebny jest bardzo duży prąd elektryczny w magnesach. To znowu powoduje, że niezbędne są kable nadprzewodzące (mające zerowy opór). Takie kable muszą być chłodzone ciekłym helem. I ten fakt w połączeniu  z rozmiarem maszyny – 27 kilometrów długości, 1232 głównych magnesów dipolowych oraz wiele tysięcy innych podzespołów, przyczynia się do ogromnej złożoności projektu ….No i kiedyś ktoś nie dopatrzył, zapomniano dokładnie przyspawać dwóch magnesów. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zaczęła wytwarzać się tam energia, która podgrzewała magnes, w konsekwencji nastąpiła dekompresja systemu helowego – chłodzącego, hel się ulotnił, spowodował wybuch. Kilometr od tego miejsca wyleciały drzwi. Na szczęście wtedy nikogo nie było, bo w fazie rozruchu ludzie muszą być ewakuowani. Kiedy jednak ekipy cernowskiej straży pożarnej próbowały interweniować, to nie mogły tam wejść, bo w tunelu było -50 stopni, natomiast w ogóle nie było tam tlenu. Siła wybuchu musiała być olbrzymia, bo wielotonowe magnesy były przesunięte o pół metra. Ten incydent spowodował rok opóźnienia w pracy LHC. Ale teraz już wszystko z powodzeniem działa. Choć już nie pracuję w CERN-ie, to z Londynu pilnie śledzę postępy prac.

 

I.P: Ilu naukowców pracuje w CERN-ie?

J.P: To jest olbrzymie przedsięwzięcie. Samych fizyków pracuje około tysiąca. Mnóstwo jest tez inżynierów, wiele firm zewnętrznych. Podczas jednego eksperymentu pracuje ponad setka ludzi.

 

I.P: Jaka była Pana rola w tej grupie?

J.P: W CERN-ie pracowałem przy najmniejszym akceleratorze, którzy służył jako akumulator ciężkich jonów dla LHC. Żeby w LHC mogły krążyć jony, trzeba tę wiązkę przygotować i właśnie do tego służył mój akcelerator.

 

I.P: Nie żal było Panu zostawiać CERN i jechać do Londynu?

J.P: Na pewno było żal, ale mam świadomość, że zostawiłem swoją cegiełkę w tworzeniu LHC. Od samego początku mojej kariery naukowej angażowałem się w fabrykę neutrin, CERN, był tylko pewnym etapem mojej pracy. Chociaż to, co teraz robię jest zbliżone do pracy przy LHC.

 

I.P: Mówił Pan o tym, że technologie, nad którymi pracujecie mogą mieć zastosowanie w codziennym życiu. Jeśli tak jest, to co zwykły człowiek może mieć z waszych badań?

J.P: W tej chwili równolegle do głównego projektu pracujemy nad zastosowaniem naszej technologii w medycynie. Tworzymy akcelerator medyczny, który wiązką protonową leczy guzy nowotworowe. To jest metoda niezwykle precyzyjna i małoinwazyjna. Jesteśmy w stanie zaplanować energię wiązki protonowej tak, aby tylko uszkadzała chorą część organu. Pacjent zaraz po napromieniowaniu  może normalnie funkcjonować.

 

I.P: Takie leczenie musi być bardzo drogie.

J.P: Wbrew pozorom nie tak bardzo,. Chemioterapia jest bardziej kosztowna i nieporównywalnie bardziej wyniszczająca ludzki organizm. Miałem kontakty we Francji z lekarzami, którzy badają tę metodę tzw. hadronoterapię i oni mówią, że 50% guzów nowotworowych mogłoby być leczonych tą metodą. Oczywiście nie jest to panaceum na całe zło. Prawdą jest, że owe technologie pozwalają zmniejszyć koszty oraz zwiększyć skuteczność leczenia nowotworów.

Technologie stosowane w detektorach do badania cząstek elementarnych stosowane są również w diagnostyce chorób, np. tomografia pozytonowa.

Jak więc widać, to co wydaje się zupełnie abstrakcyjne dla zwykłego człowieka, ma zastosowanie w jego życiu. Może to oklepane stwierdzenie, ale Internet też został wynaleziony w CERN-ie dla badań naukowych, a teraz cały świat nim sie posługuje.

 

I.P: Jak fizyk – naukowiec radzi sobie w codziennym życiu?

J.P: Poza faktem, że jest bardzo zajęty i na nic nie ma czasu, to całkiem normalnie.

 

I.P: O czym rozmawia ze znajomymi? O fizyce?

J.P: O wszystkim, ale nie o fizyce.

 

I.P: Nikogo ten temat nie interesuje?

J.P: Chyba niestety tak. W Polsce ludzie zajmujący się fizyką czy matematyką znajdują sie w mniejszości. Myślę, że w pewnym sensie odpowiedzialny jest za to system edukacyjny. Do niedawna można było mieć średnie wykształcenie, a nie zdawać na maturze matematyki. W wielu cywilizowanych krajach coś takiego jest nie do pomyślenia. Dobrze, że to już się i u nas zmienia. Jeśli chcemy zbudować społeczeństwo XXI wieku, które bazuje na nowoczesnych zdobyczach technologii, a nie tylko je kupuje, potrzebujemy inżynierów, naukowców. A matematyka jest językiem, którym ci ludzie się porozumiewają.

 

I.P: Paradoksalnie mimo tak małego zainteresowania przedmiotami ścisłymi wśród młodych ludzi, nasi naukowcy należą do najlepszych w świecie.

J.P: Dlatego, że wciąż istnieją znakomite ośrodki naukowe w Polsce, pracują tam również znakomici fachowcy. Poza tym tu nie chodzi o ilość a jakość.

 

I.P: Praca naukowa przekłada się na sukcesy finansowe?

J.P: Zdobycze materialne na pewno nie są tu motywacją do pracy. W Polsce wciąż jest to bardzo duży problem. Na Zachodzie trochę tylko lepiej. Absolutnie nie polecam, aby ktoś próbował się dorobić tą metodą. To jest praca dla ludzi, którzy chcą robić ciekawe rzeczy. Mamy mniej pieniędzy, ale robimy to, co nas naprawdę interesuje.

 

J.P: Zachętą są na pewno podróże po świecie.

J.P: To prawda, dużo jeżdżę po świecie, ale w te miejsca, gdzie organizowane są konferencje naukowe. Takim krajem, który bardzo lubię jest Japonia. Mam tam wiele kontaktów. Jest to kraj egzotyczny i przez to interesujący. Kiedy mam wolny czas, poświęcam go na zwiedzanie.

 

I.P: A co wtedy robi Pana rodzina: żona i synkowie?

J.P: Niestety, ze względów finansowych nie mogę ich zabierać ze sobą, choć bardzo bym chciał. W planach mam wyjechać żoną w tym roku na konferencję w Kioto. To jest moje marzenie.

 

J.P: Żona zajmuje się synkami. Jak wychowuje się dzieci w Anglii?

J.P: Starszy syn poszedł teraz do szkoły. Poziom tych szkół jest zupełnie różny. Żeby zapisać się do takiej najlepszej, trzeba to zrobić bardzo szybko, czasem przed urodzeniem dziecka. My na to, z racji przyjazdu, nie mieliśmy czasu, więc nasz syn poszedł do szkoły, która lokuje się trochę niżej w rankingu. Na początku miał problem z językiem, ale teraz już zaczyna zdobywać coraz lepsze oceny z matematyki, nauki (u nas przyroda), również z angielskiego. Ma szerokie zainteresowania. Nie mam zamiaru go ukierunkowywać, przedmioty, które go zainteresują, wybrać powinien sam. Zapisaliśmy też go do polskiej szkoły, niedzielnej, aby miał kontakt z lekturami i żywym polskim językiem. Ma bardzo zajęty tydzień. Młodszy syn ma 5 lat i na razie widzę, że bardzo go pociąga sport. Jest w tym kierunku bardzo utalentowany. Też już chodzi do szkoły, bo edukacja w Anglii zaczyna sie wcześniej niż w Polsce.

 

I.P: Jak Pan postrzega Polskę po kilkuletniej nieobecności w kraju?

J.P: Nie mam poczucia żebym opuścił ten kraj, ponieważ bywam tu co 3, 4 miesiące, ale widzę z tej perspektywy, że Polska się bardzo zmienia. To jest niesamowite, bo kiedy wyjeżdżałem w 1999 roku, to był zupełnie inny kraj. Widzę nowoczesność i mam nadzieję, że to w tym kierunku będzie postępować. Życzyłbym sobie, aby nasz kraj zaczął też inwestować w dziedziny, które mnie interesują. To na pewno przyczyniłoby się do mojej decyzji o powrocie.

 

I.P Proszę na koniec rozwiać moje wątpliwości dotyczące neutrin. Możliwy jest koniec świata z ich powodu, jak to obrazowo pokazał film „2012”?

J.P: Proszę być spokojną. Takiego końca świata nie będzie.

 

 

Rozmawiała Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *