Ostatnio dość często byłam gościem miejscowego oddziału chirurgii. Traf chciał, że jedną z zatrudnionych tam pielęgniarek okazała się moja dawna całkiem bliska koleżanka. Koleżanka z dzieciństwa – dodam, bo w wieku bardziej zaawansowanym posiadanie koleżanek, przyjaciółek, powierniczek jest szkodliwe i skutkuje prędzej czy później zgagą. Jako że koleżanka była z tych dawnych, zrozumiałe jest, że jej nie poznałam w pierwszej chwili, bo przecież starzeją się tylko inni, my- nigdy. I fakt, że jej nie poznałam, zaciążył na naszych bieżących relacjach. Traktowała mnie z wyniosłą obojętnością. A to przecież do niej, mając lat jedenaście, pisałam z troską: „Mój chomik zdechł, a jak u Ciebie ze zdrowiem?”
I tak w niepamięć poszły nasze wspólne sekrety i poszukiwanie skarbów zostawionych przez Niemców na strychu mojej babci lub jej ciotki. Z wiatrem rozwiały się historie o strasznej sąsiadce, które sobie opowiadałyśmy, żeby poczuć się jak w prawdziwej baśni, zamieszkiwanej przez Baby Jagi i niewinne dziewczęta. Pogrzebane zostały miejsca, gdzie zimą budowałyśmy sobie igloo ze śniegu (tak, kiedyś zimą był śnieg) a latem domek pod wiekową lipą, gdzie gotowałyśmy zupę z liści i smażyłyśmy prawdziwe frytki, ku utrapieniu mojej babci: „co ja powiem twojej mamie, jak się poparzysz?!!!”
Może lepiej, że już jedna z nas nie pamięta, jak zazdrościłam koleżance jej ruskiej chodzącej lalki, która wywracała paciorkowatymi oczami i mówiła: „mama”. Zasłona czasu też pewnie nie pozwala koleżance pamiętać, że ona zazdrościła mi przywiezionej przez dziadka z ZSRR zabawkowej maszyny do szycia, która szyła naprawdę. Zazdrościłyśmy sobie wzajemnie, co nie przeszkadzało nam wspólnie zażerać się kiełbasą zwyczajną wystaną (poza kolejnością) przez jej ciocię – kombatantkę, byłą więźniarkę Auschwitz. Emocje związane z lalką czy szyjącą maszyną nie stały się przeszkodą we wspólnym przeżywaniu tęsknoty i lęku, gdy wylewająca Kaczawa odcinała nas od świata i od siebie.
Zasłona milczenia też opadła na nasze rozstania pod koniec wakacji, kiedy ja z płaczem wsiadałam do autobusu, który wiózł mnie do domu, gdzie nie było ani mojej babci, ani koleżanki, ani jej cioci z numerem na przedramieniu.
Ten świat się skończył. Nie wiem, kiedy koniec nastąpił. Pewnie początek końca był wtedy, gdy zrozumiałyśmy, że wcale nie ma Baby Jagi, a zupy z liści nie są jadalne? Że zabawy lalką nudzą, a maszyna do szycia jest za mała, by sobie zwęzić spodnie (w latach 80. rurki też były modne)? Na pewno do tego końca naszego dziecinnego świata przyczyniła się śmierć jej ciotki, potem mojej babci. Wieś już nie była ta sama. Domy naszych bliskich już nie miały swojej duszy. Nie było do czego wracać, do kogo przyjeżdżać…
Kiedyś zrozumiałam, że raj to nie jest miejsce, raj to czas – czas dzieciństwa. Z niego zostajemy wygnani i powrotu tam nie ma. Na straży bram do raju Bóg stawia czas. Czas wszystko zaciera, kończy, zmienia…A my mamy złudną nadzieję, że wszystko, ale nie nas 😉