A … sobie pomarudzę

Kończy się trzeci tydzień mojej pracy po urlopie. Nie powiem – z większą niż zwykle chęcią szłam do szkoły po wakacjach, ponieważ pół roku siedzenia w domu, w tym kilka miesięcy nauczania zdalnego, sprawiło, że czułam się jak Szewcy Witkacego skazani na przymusowe odosobnienie od warsztatu pracy. Oczywiście mojemu powrotowi do tradycyjnego nauczania, podobnie jak i innym, towarzyszyły obawa i sceptycyzm: czy to się wszystko uda.

Zapewniano nas, że nie ma się czym przejmować, mury nie zarażają, maseczki są, płyny do łap też, czyli damy radę. No bo kto, jak nie my!No i dajemy, skoro jeszcze przez trzy tygodnie nas nie zamknęli, nie wysłali na zdalną, hybrydową, czy na kwarantannę, to znaczy, że jest super.O tak, jest super. Jak cholera. Miałam się nie skarżyć, tylko afirmować życie. Powinnam nabrać wody w usta i włączyć mechanizm zwany instynktem samozachowawczym, ale co mi tam. Dziś mi się uleje. Nawet jeśli mieliby mnie zesłać do sutereny.

Pech chciał, że jako jedyna z polonistek mam w przydziale najliczniejsze klasy. Takie, które nie powinny, z racji obostrzeń epidemicznych siedzieć w pracowni. Dlatego przygotowano mi dodatkowe stanowisko pracy – w auli szkolnej. Uczniowie siedzą zgodnie z zasadami dystansu, każdy przy swoim stole, a jak mam do dyspozycji scenę. I tak właśnie od trzech tygodni odgrywa się przedstawienie teatralne. 8 godzin w tygodniu występuję na scenie i muszę z przykrością powiedzieć, że nie jest to moja życiowa rola. Kto nigdy nie uczył w auli, ten nie zrozumie, jakim wyzwaniem jest komunikacja miedzy mną a uczniami oraz vice versa. O ile jeszcze litościwy kolega wyposażył mnie parę dni temu w mikrofon, to uczniom nikt nie jest w stanie tylu zakupić, więc nie słyszę, co do mnie mówią (swoją drogą w moim wieku zmysły ulegają przytępieniu, ale teraz ze świecą szukać młodszych Siłaczek). Od kiedy mówię przez mikrofon, słyszą moje wynurzenia przechodnie na Kolejowej, petenci wydziałów starostwa i sądu rejonowego (okna powinny być otwarte) oraz koleżanki prowadzące lekcje na ostatnim piętrze. Hospitacje mam co dzień.Po pierwszych lekcjach w auli czułam się, jakbym wróciła z dalekiej podróży. Być może z kosmosu, bo tam też panuje taka rozrzedzona atmosfera a nawet jej brak

.Kiedy zaczęłam się skarżyć na brak komfortu pracy, dyrekcja postanowiła mi pomóc, apelując do organu prowadzącego, by zgodził się na podział najliczniejszej klasy (nota bene składającej się z dwóch profili) na grupy na tych niewielu przedmiotach, na których uczą się w całości. Skutkowałoby to dodatkowymi 13 godzinami, za które organ prowadzący musiałby zapłacić. Odpowiedź organu była zatem do przewidzenia – nie ma mowy. Jednak już mniej oczywiste wydało mi się stwierdzenie, że jeśli nauczyciel skarży się na uciążliwość prowadzenia zajęć w auli szkolnej, to może przecież uczyć w sali korekcyjnej lub gimnastycznej. Jasne. Czego nie rozumieć? Ja mogę uczyć nawet na stadionie. Tylko nieśmiało przypomnę, że uczę (bądź próbuje to robić) języka polskiego. Ale z drugiej strony – na co komu polski?

P.S. nr 1 Zastanawiam się, czy organowi prowadzącemu bardziej opłaca się zapłacić nauczycielowi za urlop dla podratowania zdrowia, na który niechybnie taki pracownik trafi (18 godzin) plus min. drugie tyle za zastępstwo za niego niż za 13 godzin tygodniowo w sumie dla kilku nauczycieli. Ale kto to liczy? Kto się z nami liczy?

P.S. nr 2A mogłam być rolnikiem, najlepiej hodowcą zwierząt futerkowych.

P.S. nr 3Nie piszcie mi, że inni mają gorzej – wiem, mają, ale inni mną się nie przejmują, a sobą zaczęłam. Wreszcie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *