
Pytają mnie moi uczniowie, czy będzie matura. Mówię: będzie, spokojnie, uczcie się. Jednak tak naprawdę nie wiem, co będzie za tydzień, a tym bardziej, co mogę powiedzieć o perspektywie dwóch miesięcy, bo tyle im zostało do egzaminu dojrzałości. I kiedy wydawać by się mogło, że świat wraca powoli na stare tory, koszmar pandemii odchodzi w niebyt, to już u progu czyha nowy dramat. I znów wywraca ich i mój świat do góry nogami. Prawdziwy egzamin dojrzałości maturzyści zdają już od dwóch lat, zadania, jakie pandemia postawiła przed nimi, są trudniejsze niż analiza wiersza czy równanie z dwiema niewiadomymi. Teraz życie funduje im kolejną traumę – lęk przed wojną, ale przy okazji repetytorium z historii, wos-u i literatury XX wieku.
Dziś, kiedy miałam mówić na lekcji o pokoleniu Kolumbów i katastrofizmie generacyjnym, czułam się identycznie jak dwa lata temu, tłumacząc innym maturzystom przesłanie „Dżumy”. Co za ironia losu. Życie przerasta literaturę. Życie w ogóle przerasta, mnie przerasta. Znowu uświadomiłam sobie, że jestem naiwna, mimo wieku wciąż naiwna jak dziecko. Wierzyłam w rozsądek, roztropność, odpowiedzialność ludzi, od których zależy los milionów innych ludzi. Nie wierzyłam z to, że szaleństwo jednego człowieka może mieć takie tragiczne następstwa. Wierzyłam za to w solidarność narodów. Ufałam, że ludzie uczą się na błędach poprzedników, że historia się nie powtórzy. Od wczoraj odbieram lekcję od życia. Lekcję, która jeszcze nie dobiegła końca i boję się o ten koniec pytać.
Dlatego nie pytajcie mnie, czy będzie matura, bo nie wiem, co mogę powiedzieć, by nie zabrzmiało ani fałszywie ani histerycznie? Przecież sama się boję.