Nie mam kupionych prezentów, nie zaczęłam jeszcze gruntownych porządków, nie tknęłam ścierą okien, nie mam karpia ani nie ulepiłam uszek, nie upiekłam pierniczków. I nie ma szans, by to nastąpiło w najbliższym czasie. Za to siedzę nad stosami sprawdzianów, powoli dojrzewam, żeby ruszyć matury próbne i nie wiem, kiedy wygrzebię się spod sterty arkuszy. A jutro dojdą nowe. A w przyszłym tygodniu jeszcze świeższe. Nudzić się nie będę. W przerwie na oddech zerkam na zdjęcia wrzucane na fejsbukowe ścianki i widzę, w jak ciemnej jestem d.. dziurze, bo tam wszyscy gotowi do świąt (a może ci co są niegotowi, nie wrzucają zdjęć?).
Już mają przyodziane choinki, wylukrowane pierniczki i makowce i w ogóle wszystko na słodko mają. A u mnie? Matkobosko, chyba trzeba będzie odwołać ten event albo przynajmniej przełożyć, przesunąć termin narodzin Pana Jezuska. Najlepiej na wiosnę, na maj, jak już wyjdą ze szkoły maturzyści. Albo na czerwiec, po wystawieniu ocen. Bo teraz nie dam rady. Zbliża się klasyfikacja. Wracam do papierów, by ozdabiać marginesy czerwonymi szlaczkami i przecierać oczy ze zdumienia nad nową wersją historii literatury. To moje przedświąteczne manewry nad stołem.