
Mimo że poświąteczny tydzień był bardzo krótki, to dla mnie niezwykle intensywny. Przerobiłam kilogramy liter w uczniowskich wypracowaniach na oceny i nabawiłam się kontuzji dłoni, a konkretnie kciuka od trzymania długopisu i manewrowania nim na marginesach prac .
Dlatego z premedytacja dziś nie robię nic ponad to, co niezbędne do życia. Próbuję mieć weekend i przyzwoicie go wykorzystać na odpoczynek.
I tu zaczyna się problem, bo nie umiem. Nie umiem leżeć i nic nie robić, nie umiem spać na zapas lub odsypiać straconych nocy, nie czuję się komfortowo z tym, że trwonię sobotę, a tu stos prania do zrobienia albo wywiad do napisania. Próbuję wrzucić na luz i im bardziej samą siebie przekonuję, że mam prawo do lenistwa, tym mocniej wpadam w poczucie winy.
Mam wrażenie, że to w babskim DNA zaszyfrowane zostało, że nicnierobienie jest złe, a działanie, krzątanie, uwijanie się, zabieganie…i cały ten zgiełk, ferment, młyn i kołomyja, okołodomowy kołowrotek definiują kobietę.
Więc, by sprostać oczekiwaniom wynikającym z mej roli społecznej postanowiłam jednak coś zrobić, poszłam do ogrodu i … zrobiłam zdjęcia
