
Jeszcze kilka lat temu cierpiałam na przypadłość działania. Czułam w sobie przymus bycia w ruchu. “Nie siedź tak, wstań, rusz się rób coś, działaj…” mówił mi wewnętrzny głos, naśladując Chór Starców z “Kartoteki” Różewicza.
Ostatecznie ludzie pytali mnie, jak ja znajduję czas na ogarnianie tylu spraw na raz, bo jestem wszędzie.
Nie wyobrażałam sobie, by zwyczajnie “robić nic”. Na przykład ludzie w weekend jechali na grzyby, szli do kina, wybywali na lokalną imprezę, jechali na zakupy. Patrzyłam na to i czułam, że w takiej sytuacji nie wypada nie przejawiać żadnej z tych aktywności. Więc w wolnym czasie szłam na rower, do kina, biegałam, spotykałam się z ludźmi, których lubiłam i tymi, których nie lubiłam.
I ciągle czułam zadyszkę. Nie taką, jak gdy wchodzi się po schodach, ale taką, co dyszy w głowie, taką od nadmiaru wszystkiego.
Dziś uczę się, że nam prawo, a wręcz obowiązek być statyczna, co nie znaczy stateczna . Mam prawo do siedzenia na tyłku i patrzenia na drzewa, ptaki, litery ulubionej książki. Coraz dłużej zajmuje mi ładowanie akumulatorów. I coraz krótszy jest ich czas działania. Jak w starym aucie. Ale stare auta otoczone troską też mają swoją wartość. Więc troszczę się o siebie