Zgodnie z doroczną tradycją przed Bożym Narodzeniem przyszła jesień. Poranki są tak ciemne, że kiedy jadę do pracy, tracę orientację, nie tyle w przestrzeni, co w czasie. Ciemno jest i deszczowo, wietrznie, czyli w sam raz na jesienny spleen, a nie na bożonarodzeniowe kolędy, gwiazdki, choinki, bombki i opłatki. Co najwyżej na obrzędy dziadów, gusła i spirytystyczne seanse przy świecach
A mimo to czuć Święta, bo to się wyczuwa w wodzie i w powietrzu, To się czuje, bo jest jakby wryte w DNA, w cykl biologiczny. Organizm mówi: jedziesz na oparach, to znaczy, że czas na Święta. Karmi mnie dopamina, uwalnia motyle w brzuchu, nawet gdy padam na ryj i obiecuję sobie, że w tym roku nie będzie żadnego maratonu ze ścierą ani wyrabiania bicepsów przy wałkowaniu ciasta na uszka. A potem to wszystko robię, jakby dopadła mnie amnezja i nie pamiętam, że w ubiegłym roku przypłaciłam tę aktywność bólem kręgosłupa. To jest właśnie magia. Nie tyle Świat, co przed-Świąt. Bo to jest ten czas, dla mnie przynajmniej, najpiękniejszy. Czas nadziei. Czas czekania. Potem przychodzą Święta i rozdział się zamyka. A potem jest już po. Nie ma na co czekać. Przynajmniej przez jakiś czas. Więc warto celebrować to przedświęcie, rozciągać czas, chłonąc klimat, aromat gotowanych grzybów, szelest papieru przy pakowaniu prezentów, dotyk igieł ubieranej choinki, smak makowca, którego nie powinno się teraz jeść, bo jest na Święta
A przecież po Świętach już nic tak nie smakuje jak teraz