I znowu media na tapet wzięły szkolną polonistykę, a to za sprawą ruchów ministerstwa, które – zgodnie z obietnicą – rozpoczyna przygotowania do kuracji odchudzającej podstawy programowe. Duże były nasze, polonistyczne, nauczycielskie oczekiwania i nadzieje, że wreszcie jakiś głos rozsądku przebije się przez żelbeton mocno ugruntowany wcześniejszymi decyzjami i przewietrzy się lista lektur, dostosuje do gustów młodych czytelników, do zmieniającej się rzeczywistości.
Oj jak płonne to były nadzieje, widać już dziś. Zachowawczość, duża powściągliwość, przywiązanie do tradycji i przekonanie, że lepiej stworzyć obszerny rejestr lektur, których nikt nie przeczyta, niż short-listę tego, co uczeń jest w stanie przyswoić – zwyciężyły.
Czy jestem rozczarowana? Nie. Zasadniczo już przywykłam, że za nadzorowanie kaganka oświaty biorą się ludzie z przypadku, którzy ignorować głos nauczycieli nauczyli się pewnie w szkole podstawowej.
Nie posądzam ich o złą wolę, może chcieli dobrze, może nawet dalej są przekonani o swej reformatorskiej misji, ale po prostu nie wiedzą, jak wygląda szkolna rzeczywistość.
O tym też nie wiedzą dziennikarze, bo dziś jeden z nich w radiu komentował fakt, że „Chłopów” Reymonta w nowej podstawie programowej okrojono do I tomu. I że do tej pory nie było utworów noblistki Tokarczuk, a po zmianach będą. Szkoda, że tak trudno jest sprostować dziennikarski przekaz na bieżąco, więc teraz tylko wyjaśnię (nie panu redaktorowi, bo i tak mnie nie czyta), że z tymi „Chłopami” to nic się nie zmieniło od co najmniej kilkudziesięciu lat, a pani Tokarczuk reprezentowana jest w IV klasie przez opowiadanie „Profesor Andrews w Warszawie”, choć faktycznie mogłoby być jej więcej, podobnie jak tekstów pisanych po roku 2000.
A tak na koniec pozwolę sobie pomarzyć, żeby nauczyciel miał po prostu większą swobodę dobierania lektur do gustów, percepcji i poziomu uczniów, których przyjdzie mu edukować. Bo lepiej zrobić mniej, ale dokładniej i sensowniej niż dużo, ale de facto – wcale.