Za kilka dni kwiecień. Dzieciaki, szczególnie z podstawówek, już zacierają ręce, bo już nie będą dręczone pracami domowymi. Za moment z lekcji religii będą wypisywać się kolejni uczniowie, gdyż ocena z tego przedmiotu nie wpłynie na podwyższenie średniej na świadectwie. Nauczyciele, nie czekając na kwiecień, wychodzą z messengerowych lub whatsappowych grup, na których kontaktowali się z uczniami, żeby nie zostać oskarżonymi o spoufalanie się z podopiecznymi. Trwa dyskusja (zasadniczo nie wiem, z kim, bo na pewno nie z nauczycielami), czy „W pustyni i w puszczy” wykreślić z listy lektur w podstawówce, a „Legendę o św. Aleksym” z liceum, czy usunąć parę opowiadań i nowelek, a co przenieść z podstawy na rozszerzenie.
Odchudzanie podstawy programowej mogę porównać do efektów wysiłku ze zrzuceniem własnej wagi. Tak wygląda reforma edukacji, na którą w zupełnie innym wymiarze czekali ludzie z uczeniem i nauczaniem związani.
Jestem wściekła, jestem rozczarowana i nie mniej bezsilna niż kilka miesięcy temu, ale wtedy z nadzieją czekałam na powiew świeżości w szkołach. Czekałam na normalność w CKE, na wsłuchanie się w głos praktyków, nauczycieli, egzaminatorów, na wyprostowanie zbyt kłopotliwych i totalnie uznaniowych kryteriów ocen matury z języka polskiego.
Nie ma szans, by do maja cokolwiek się zmieniło w tej ostatniej kwestii i znowu skończy się tym, że w poczuciu krzywdy młodzi autorzy rozprawek będą odwoływać się od wyników egzaminu i żądać arbitrażu.
Czyli wszystko po staremu.
Ministra edukacji wprowadza zmiany pozorowane, kosmetykę zamiast remontu. I w konsekwencji świat idzie do przodu, tylko polska szkoła niezmiennie tkwi w XIX wieku. To, co dzieje się wokół oświaty w kraju przypomina mi próbę perfumowania i malowanie trupa, by nie śmierdział i nie straszył w trakcie rozkładu. Ale gnicia żadne makijaże nie powstrzymają. Może dlatego przezornie na liście lektur zostawiono „Rozmowę Mistrza Polikarpa ze Śmiercią”.