
Piątek, godzina 13.20
Koniec pracy. Pierwszy od dawna wolny weekend. Żadnych rozprawek, sprawdzianów, kartkówek – wreszcie wyszłam na prostą. Kolejne papiery przyniosę dopiero za tydzień. „Echo” poskładane, do następnego numeru jeszcze miesiąc, więc luzik.
Piątek, godzina 17.20
Planuję, co będę robić z tak darowanym mi czasem: może nadrobię zaległości domowe, okna umyję, w ogrodzie ogarnę, coś wreszcie sama ugotuję, a może o kondycję zadbam? „O możliwości, o potencje, o uśmiechy fortuny!” Tyle wolności! Co najmniej 48 godzin tylko dla mnie.
Sobota, godzina 14.30
Odbijam się od telewizora do komputera, od komputera do książki i skołowana nie wiem, czy lepiej czytać, czy oglądać, a może darować sobie to wszystko i w sen zapaść, bo kolejny tydzień znowu oferuje mi bogaty repertuar zdarzeń, więc warto naładować akumulatory. Przychodzi mi nawet myśl, że mogłabym pójść do kina, bo dawno mnie tam nie było, a jest co zobaczyć. Przecież mogę, więc …
Sobota, godzina 16.40
Na szczęście deszcz się rozpadał, zatem szlifowanie kondycji zdecydowanie sobie odpuszczam. To jedyny punkt programu, który mogę z czystym sumieniem i ulgą wyeliminować.
Sobota, godzina 18.00
Czas mija, nie zrobiłam nic konkretnego, ale też nie czuję, że odpoczywam.
Trochę mnie już zaczyna męczyć ta wolność wyboru. Byle do poniedziałku