Siedzę przed białą kartką na monitorze swojego komputera i zastanawiam się, jakimi słowami ją zapełnić, by w rubryce na drugiej stronie Echa pojawił się tradycyjny wstępniak. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogłabym napisać. Nie mam już złudzeń, wiem, że słowami świata nie naprawię, choćby były nie wiem jak mądre, dosadne i celne. Mogę dostarczyć jedynie odrobinę rozrywki, ale wiem, że wtedy słów nie może być za dużo, ale też nie za mało. Tak w sam raz, by nikogo nie zanudzić, ale jednocześnie nie zlekceważyć.
Czuję, że powinnam napisać coś roztropnego, ale jednocześnie od serca, znaczy się z uczuciem. Czytelnik przecież może wychwycić fałsz, a wtedy stracę wiarygodność. Nie jest to łatwe zadanie, by raz na miesiąc wspiąć się na wyżyny swego intelektu i otworzyć kolejny numer garścią refleksji. A może jestem zbyt zadufana w sobie i mylnie przekonana, że ktoś czyta te teksty? Może gdybym wstawiła tu wstępniak będący zlepkiem przypadkowych słów wyciągniętych na chybił-trafił z kapelusza, nikt by się nie zorientował? Jednak nie będę ryzykować, a nuż choć jeden czytelnik tu zagląda. Dla niego wypada się postarać.
Istnieje pokusa, aby oddać to zadanie, zgodnie z obecnymi trendami, sztucznej inteligencji. A samej sobie w tym czasie pozwolić na relaksującą kąpiel, lampkę wina a może kilka stron ulubionego kryminału. Być może nikt by nie zauważył, że to nie ja piszę, tylko jakieś algorytmy, które siedzą gdzieś w nieznanej mi przestrzeni internetowego kosmosu. Tak, pokusa jest, ale jeszcze jej nie ulegnę, nie tym razem. Jeszcze chcę z godnością stawiać czoło wymaganiom, które sama sobie narzucam.
Nie wiem, czy nie jestem tylko żałosną Don Kichotką, która walczy z wyimaginowanym wrogiem, wszak inni uznali go za sprzymierzeńca, oswoili sztuczną inteligencję, zaprzęgli ją do niewolniczej pracy i odcinają kupony od jej kreatywności. A ja nadal zmuszam własne synapsy do wysiłku, próbując udowodnić bardziej sobie niż światu, że jeszcze jestem do czegoś zdolna i nie trzeba mnie zastępować ani wynosić na śmietnik historii. Jeszcze walczę, ale jestem na straconej pozycji. Moi uczniowie, kolejne pokolenie, od którego zależeć będą losy tego biednego i udręczonego świata, już oddali pole sztucznej inteligencji. Na razie są z siebie dumni, że przechytrzyli system. AI już za nich liczy, pisze, rysuje. A za tych, co jeszcze chcą czytać, czyta. Słucham w radiu, że profesorowie i recenzenci prac dyplomowych nie radzą sobie z weryfikacją ich autentyczności. Programy internetowe mające wykryć udział sztucznej inteligencji w wypowiedziach uczniów i studentów, nie nadążają za rzeczywistością. Programiści zaprzęgają sztuczną inteligencje do wykrywania śladów sztucznej inteligencji tam, gdzie nie powinno ze względów etycznych jej być. Walka między syntetycznymi mózgami trwa.
Jak tak zwany boomer patrzę na ten wyścig ze zdumieniem, mam mętlik w głowie, dziesiątki pytań o to, co się stanie, gdy oddamy się w pełni we władzę sztucznej myśli. Ale przede wszystkim kiełkuje we mnie lęk, co się stanie, gdy zabraknie nam prądu? Jak poradzimy sobie bez bazy danych o świecie, którą kryje sieć internetu? Jak napiszemy rozprawkę, przemówienie, pracę zaliczeniową, magisterską, jak obliczymy swoje zadłużenie w banku, raty kredytu czy upiększymy selfie? Skąd będziemy wiedzieć, gdzie leży Krym a gdzie Rzym? Ile metrów jest w kilometrze?
I kiedy już tak rozpędzam się w myślach, wróżąc upadek cywilizacji, wraz z wyciągnięciem wtyczki z kontaktu, przypominam sobie, że przynajmniej moje pokolenie, wychowane bez googla, za to na wystanych w kolejkach encyklopediach i słownikach, ma jeszcze szansę na ocalenie. Cogito, ergo sum – jak słusznie powiedział filozof.