Non stop na kolei

Przedświąteczne “Echo” stało się faktem.  Wśród wielu tekstów znalazł się i  mój. Jeśli kogoś nie przeraża wielość liter, to polecam artykuł “Non stop na kolei”.

Non stop na kolei

Okno stołowego pokoju w mieszkaniu Andrzeja Jankowskiego pokazuje urokliwą bryłę dworca PKP. Jerzmanicka stacja z jej letnią poczekalnią to prawdziwa perełka wśród innych kolejowych budynków ziemi złotoryjskiej. Andrzej patrzy na jej powolne konanie i prosi: Zróbcie coś z tym, wy dziennikarze możecie przecież więcej niż ja. Faktycznie – obraz nędzy i rozpaczy: podcięty filar, dziurawy dach, powybijane okna witrażowe. Nic dziwnego, że człowiek, który od urodzenia związany jest z koleją, z desperacją prosi o pomoc.

 

Węzeł

Najprawdopodobniej to ojciec Andrzeja, Florian odprawił z jerzmanickiej stacji pierwszy po wojnie pociąg. Był to 1949 rok. W tym roku urodził się też Andrzej. Jerzmanice po wojnie nie wyglądały źle, nosiły nawet ślady dawnej, sanatoryjnej świetności, ale most kolejowy na Kaczawie wymagał remontu, dlatego dopiero 5 lat po zakończeniu działań wojennych wznowiono ruch pociągów. Ten odprawiany przez seniora Jankowskiego jechał do Legnicy.

Stacja Jerzmanice była bardzo ważnym punktem, ponieważ był tu węzeł kolejowy. Odbywał się stąd ruch w kierunku Świeradowa Zdroju, Marciszowa, Legnicy, pociągi jeździły też po kamień do kopalni bazaltu w Krzeniowie, która funkcjonowała jeszcze „za Niemca”, ruch był również w stronę kamieniołomu złotoryjskiego (bocznica przy ulicy Kamiennej). Zbudowano także szlak do kopalni Lena w Wilkowie, zresztą do tej pory wciąż eksploatowany. Najpierw była linia Jerzmanice – Wilków, a potem ją przedłużono do zakładu. Jankowski przypomina sobie, że jako jedenastoletnie dziecko jechał z mamą tą trasą pociągiem osobowym. Stacja końcowa wtedy nazywała się Wilków Złotoryjski i znajdowała się nieopodal siedziby straży pożarnej, kawałek od wsi. Tato Andrzeja był tam dyżurnym ruchu.

W latach 60. i 70. ruch w Jerzmanicach był naprawdę imponujący. Andrzej pamięta, że tak naprawdę wszyscy wtedy dojeżdżali do szkół czy pracy taborem PKP. W czasach największej świetności jerzmanickiego węzła pracowało tu 60 osób w systemie trzyzmianowym. Był dyżurny ruchu, służba manewrowa, zwrotniczowie, nastawnicy (kierowali pociągi na właściwe tory). Na takiej stacji wahadłowej jak jerzmanicka potrzebny był też rewident taboru kolejowego, którego zadaniem było pilnowanie sprawności technicznej wychodzących ze stacji pociągów. Kto jeździł koleją, na pewno kojarzy umundurowanego pracownika PKP chodzącego z kawałkiem metalu, którym uderza w koła wagonów – to właśnie rewident.

Na stacji pracowały też kasjerki sprzedające bilety na pociągi osobowe i kasjerki inkasujące pieniądze za przewozy towarowe. Potrzebni byli magazynierzy, których zadaniem było przyjmowanie, zabezpieczenie i nadzorowanie towarów z rozładunku.

Dziś niewiele zostało z tamtych czasów. Prawie całe wyposażenie dworca zostało wywiezione do dyrekcji PKP. Reliktem przeszłości są jedynie semafory kształtowe, czyli takie z poruszającym się ramieniem, obecnie coraz częściej wypierane przez semafory świetlne. Dworzec w Jerzmanicach jeszcze zupełnie nie stracił na znaczeniu. Co prawda ruch pasażerski dawno zamarł, ale zakłady bazaltowe wciąż korzystają z taboru PKP. Jednak o powolnym konaniu dawnego węzła świadczyć mogą liczby. Z 60 niegdyś zatrudnionych osób załoga zredukowana została do 20. W budynku zostały jeszcze pomieszczenia biurowe i pokój dyżurnego ruchu. Na samej górze są mieszkania służbowe. Letnia poczekalnia do niedawna służyła za wiatę parkingową, a obecnie czeka na silniejsze opady śniegu, by akt destrukcji mógł się definitywnie zakończyć.

 

Drewniana kolejka

 

Andrzej Jankowski miłość do kolei przyjął wraz z ojcowskimi genami. Na dodatek jako malec dostał od taty drewnianą kolejkę i …stało się. Kolejka była własnoręcznie zrobiona przez darczyńcę. Drewniany, czarny parowóz ciągnął za sobą drewniane osobowe i towarowe wagoniki pomalowane na zielono. Miał wtedy siedem lat i bawił się kolejką na okrągło, a w przerwach oglądał przez okno parowozy. Bywało, że uciekał mamie, by przyjrzeć się lokomotywom z bliska. Kiedyś znajomy wsadził go do takiej ciuchci i powiedział do maszynisty: Otwórz mu piec i pokaż, co tam się w środku dzieje. Zobaczył buchające płomienie, które wywarły na nim niesamowite wrażenie. To pewnie wtedy, nomem omen, zapałał miłością do parowozów. Już nic nie mogło małego Andrzeja powstrzymać przed wizytami na stacji. Kiedyś, pamięta, odbył nawet nielegalną wyprawę parowozem z Jerzmanic do Raciborowic i z powrotem. Maszyniście powiedział, że mama pozwoliła, a tymczasem ona, nieświadoma całej sytuacji, wyrywała włosy z głowy, szukając przez kilka godzin dziecka.

Dom Jankowskich żył koleją, nic dziwnego, że dorastający Andrzej wybrał zawód po ojcu. Była to wówczas modna profesja. Praca czekała na chętnych. Zaraz po skończeniu szkoły kolejarskiej w Legnicy, po przejściu badań psycho-motorycznych, mógł się ubiegać o angaż maszynisty, czyli tym razem legalnie jeździć parowozem. Lokomotywy spalinowe już wtedy powoli wypierały klasyczne ciuchcie, ale Andrzej pamięta, że świeżo upieczeni absolwenci szkoły kolejarskiej z niechęcią podchodzili do tych nowinek. Parowóz to parowóz i tyle!

 

Życie na stacji

 

Pod wpływem namów ojca Andrzej nie zatrudnił się jako maszynista. Trochę przerażała go perspektywa życia w drodze. Pozostał na stacji. Z okna domu widział przetaczające się pociągi, ruch na dworcu…miał wszystko pod kontrolą nawet wtedy, gdy jadł obiad przy rodzinnym stole.

W wolnych chwilach brał plecak, wsiadał do pociągu byle jakiego i ruszał w Polskę. Przemierzył tak kraj wzdłuż i wszerz. Było to o tyle łatwe, że jako pracownik PKP nie płacił za przejazdy, co więcej miał przy sobie bloczek biletowy i sam sobie wypisywał kwit podróży. Zwiedzanie Polski rozpoczynał od architektury dworcowej. Silne wrażenie wywarł na nim dworzec w Gdańsku, niemniejsze wrocławski.

 

Jankowski nie został maszynistą, ale wybrał fach rewidenta kolejowego. Pracował tak 28 lat. Jak sam mówi, ten zawód wymagał ciągłego podnoszenia kwalifikacji, bo technika szła do przodu, a on nie mógł zostać w tyle. Nowe wagony, nowe hamulce i wciąż odprawiane ciężkie składy z kamieniem – to powodowało, że trzeba było być czujnym. Każde zaniedbanie mogło skończyć się katastrofą. A takich nie brakowało mimo ludzkiego wysiłku.  Andrzej pamięta, że kiedyś, bodajże w 1993 roku lokomotywa jadąca z kamieniołomu zderzyła się na przejeździe koło Wilkowa z samochodem ciężarowym. Maszynista zdążył wyskoczyć, ale masa żelastwa pozbawiona hamulców wjechała na stację w Jerzmanicach z zawrotna prędkością i wyhamowała dopiero pod Złotoryją na torze uporowym. Kolejarze myśleli tylko o tym, by nikogo nie zabiła na przejeździe. Dwadzieścia lat wcześniej też doszło do wypadku. Załoga pociągu jadącego z Leny, wedle jednej z wersji, wyszła na czereśnie, a wtedy hamulce w lokomotywie same puściły. Pociąg ruszył, wagony się porozczepiały, a lokomotywa nabrała takiego pędu, że na zakręcie wyleciała5 metrówod toru. Na szczęście nikt nie ucierpiał, bo ….załoga była na czereśniach. Powstał za to duży problem, jak postawić lokomotywę z powrotem na torze.

Kiedy Andrzej pracował jako rewident, przez stację w Jerzmanicach przejeżdżało dziennie 20 pociągów osobowych i kilka towarowych. Jak na tak duży ruch na węźle i tak było bezpiecznie. Jankowski nie przypomina sobie żadnego wypadku śmiertelnego.

 

Artysta wystąp!

 

Zanim Jankowski rozpoczął pracę jako rewident, zaraz po skończeniu przez niego szkoły, musiał iść w kamasze. Upomniało się o niego wojsko. Niekoniecznie w smak było zostawiać Andrzejowi cywilne życie, szczególnie teraz kiedy powoli rozkręcała się jego muzyczna kariera. I znowu wszystko zaczęło się od pociągu, a w zasadzie od spotkanego w pociągu Wieśka Mazura. Co prawda znali się wcześniej, ale wspólne dojazdy do szkoły sprawiły że zaczęli rozmawiać o muzyce. W pociągu do Legnicy umówili się na pierwsze próby zespołu. Mieli chęć grania. Po roku wspólnej podróży opracowali cały program. Niedziele przeznaczali na próby albo u Andrzeja w Jerzmanicach, albo u Wiesława w Złotoryi. Do podstawowego składu najpierw dołączył brat Wieśka, Jerzy, a potem perkusista Radoszewski. Grali na trzech gitarach i perkusji.

Był to pierwszy big-bitowy zespół w Złotoryi. Nazwali się Upiory. Nie mieli własnego repertuaru – grali Beatlesów, Rolling Stonsów…Mazur nawet naśladował J. Hendrixa, bo oczywiście mieli gitary elektryczne. W obecnym ZOKiRze, tam, gdzie teraz mieści się hurtownia papiernicza był lokal, w którym zespół grał środowe fajfy. Nazwa wzięła się od godziny początku imprezy – piątej po południu. Kończyli zwykle około 21.30.  Sala zawsze była pełna, nie można było palca wcisnąć. Młodzież szalała na parkiecie przy zagranicznych szlagierach. Kiedy zespół zyskał już sławę, przyszedł czas na zmianę nazwy. Wiesiek Mazur, który uczył się angielskiego (to on śpiewał zagraniczne szlagiery), uznał że nazwa powinna być bardziej światowa i wymyślił Non Stop. Zgodnie z nazwą grali prawie bez przerwy, bo zamówienia sypały się jak z rękawa. Nieźle na tym zarabiali, ale w 1969 roku o Jankowskim przypomniała sobie ojczyzna i w konsekwencji poszedł do wojska. Zespół musiał sobie jakoś poradzić bez niego, a on bez zespołu.

Swoje artystyczne zainteresowania i talenty postanowił wykorzystać w Łużyckiej Brygadzie WOP w Lubaniu, dokąd go zaciągnięto. Zgłosił się na casting do zespołu muzycznego. Konkurencja była duża, ale jego repertuar spodobał się komisji. Zagrał miedzy innymi Adagio Cantabile Niebiesko-Czarnych. Po trzech miesiącach przeniesiono go do orkiestry i tak skończyło się bieganie po poligonie. Praca w orkiestrze nie był ława. Był to zespół estradowy wraz z sekcją dętą. Zespól liczył sobie 14 osób i wszyscy musieli się zgrać. Łącznie z kabaretem. Opiekę mieli profesjonalną. Po trzech miesiącach ciężkiej pracy nad programem Szli na zachód osadnicy w 1970 roku zajęli I miejsce na przeglądzie Wojsk Obrony Pogranicza. Od razu poczuli się artystami. Tym bardziej, że zaczęło się ich turnee. Występowali nawet w Warszawie przed Jaruzelskim.

Po wyjściu z wojska Jankowski już nie wrócił do Non Stop, ponieważ koledzy z zespołu znaleźli sobie gitarzystę na jego miejsce. Początkowo miał żal, ale potem często ich odwiedzał, gdy grali na dancingach we Wzorcowej. Jednak muzykę zarzucił na długie lata i zajął się pracą na kolei. A w wolnych chwilach wypadami w Polskę.

 

 

 

 

Jednoślady

Nie tylko pociągami podróżował Jankowski po świecie. Jego wielką pasją jest jazda motorem. Prawo jazdy zrobił jeszcze w szkole kolejarskiej, ale wtedy mama nie pozwalała na zakup motoru ani na korzystanie z nabytych uprawnień. Chyba po prostu lękała się o syna. Andrzej porzucił na długie lata marzenia do jednośladzie. Dopiero jako emeryt, dwa lata temu kupił sobie motor i ruszył w świat. Pojechał w Alpy włoskie i szwajcarskie. Tam zobaczył to, co go zawsze fascynowało – kolej zębatą. W górzystym terenie pociągi, aby bezpiecznie mogły pokonać różnice wysokości, zabezpieczone są w mechanizm zębaty między kołami lokomotywy. Tor również wyposażony jest w dodatkowa szynę, po której porusza się koło zębate. Widok takiej kolejki wspinającej się po górach, ciągnącej 2000 ton, zapiera dech w piersi. Szczególnie komuś, kto kocha pociągi.

Szwajcarskie, kręte drogi, które utrwalił na zdjęciach, prowadzące na niemal trzytysięczne wzniesienia urzekły nie mniej Jankowskiego niż zębate pociągi. Ten rok przyniósł Andrzejowi kolejne wrażenia. Pojechał do Szwecji, do Malmo, gdzie udało mu się spełnić kolejne marzenie – zobaczyć na własne oczy łódź podwodną, prawdziwego u-boota.

Czasem ze swojej yamahy przesiada się na rower. W 2000 roku pojechał z Jerzmanic do Pudliszek, skąd pochodzi jego ojciec. Jechał 7,5 godziny. Na pomysł wyprawy wpadł, kiedy przypomniał sobie, że jego tato po zakończeniu wojny ze stalagu w gorzowskim do domu w Pudliszkach wrócił właśnie rowerem. Jankowski chciał pokazać, że on też potrafi. Dlatego tam, w Pudliszkach, stanął nad grobem taty, zapalił świeczkę i dumny z siebie powiedział: przyjechałem rowerem.

Kiedy ojciec żył, nie mieli ze sobą dobrego kontaktu. Może dlatego, że tato jako były wojskowy trzymał dyscyplinę w domu, rządził twardą ręką i wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Po jego śmierci, jako dojrzały mężczyzna, Jankowski zrozumiał, że tato chciał dobrze. Coraz częściej wertuje i analizuje stare dokumenty. Odkrywa wiele chlubnych faktów z biografii swojego taty. Żałuje, że mnie poznał go dobrze za życia. Jest mu wdzięczny. Szczególnie za drewnianą kolejkę, od której wszystko się zaczęło.

 

 

 

Iwona Pawłowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Reportaż. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *