Społeczne ADHD

W dzisiejszym Echu do poczytania miedzy innymi mój wywiad z Barbarą Zwierzyńską-Doskocz, prezesem stowarzyszenia Nasze Rio.

 

Iwona Pawłowska: Zdajesz sobie sprawę, że jesteś osobą kontrowersyjną i nie zawsze lubianą? Wrogów też ci nie brakuje.

Barbara Zwierzyńska: Nie zawsze ich widzę, zwłaszcza kiedy są anonimowymi komentatorami, ale zdaję sobie sprawę z ich obecności. Tłumaczę sobie to tak, że jak się coś robi, to trudno nie nadepnąć komuś na odcisk, idąc do przodu. Być może powodem też jest mój mocny charakter. Jak coś robię, to działam zdecydowanie i wtedy pojawiają się drobne konflikty. Czy mam wielu wrogów? Nie wiem, myślę, że jest ich kilku, ale bardzo aktywnych i hałaśliwych, co pokazały komentarze na e-legnickie [po publikacji listy kandydatów na Człowieka Ziemi Złotoryjskiej – dop. I.P.].

 

Jak sobie z tym radzisz?

Tłumaczę sobie, że te ataki internetowe to zapewne działanie paru osób, które tworzą sobie dziesiątki nowych nicków (na e-legnickie nie trzeba się rejestrować, podawać adresu e-mail itd.). Poza tym staram się bardziej dostrzegać pozytywne opinie, docierają do mnie informacje zwrotne, że to, co robię, jest dobre. Tym się karmię i stąd czerpię energię. Cieszy mnie, kiedy ludzie przychodzą i mówią wprost, że podoba im się to, co robimy, że jest to potrzebne, lub po prostu chcą się przyłączyć do naszych inicjatyw.

A poza tym nie wszyscy mnie muszą kochać. Nie mam ciśnienia, by być lubianą przez wszystkich, bo trudno zrobić coś konkretnego i zadowolić cały świat. Jeśli działasz społecznie, publicznie, wchodzisz w relacje z ludźmi i koncentrujesz się na tym, by wszyscy byli zadowoleni, nie zrobisz nic.

 

Na koncert charytatywny założyłaś koszulkę z napisem: Psy szczekają, karawana jedzie dalej.

To był…?

To był pstryczek w nos dla tych wszystkich hejterów, czyli 2 czy 3 osób, które ostatnio dały upust swoim negatywnym emocjom. Chciałam pokazać, że ja głęboko wierzę w to, co robię, wierzę, że to ma sens, jest pozytywne, konstruktywne i daje wiele dobrego. A nawet jeśli oni będą szczekać, to nie jest dla mnie powodem do rezygnacji z działania czy popłakiwania w kącie.

 

Niektórzy mówią, że jesteś nadaktywna.

Mam w sobie coś ze społecznego ADHD. Kiedy postanawiam działać, to działam pełna parą. Tak już mam, że jak coś robię, to wkładam w to mnóstwo energii i staram się zrealizować to, co postanowiłam.

Wcześniej pracowałam w korporacji i zdarzało mi się pracować i po 27 godzin bez przerwy. Były tygodnie, kiedy spędzałam w pracy ponad 100 godzin (zadaniowy czas pracy), ale była to zawsze świadoma decyzja – wyzwania, sukcesy, satysfakcja, poza tym też świetne warunki pracy (premie, dodatki, finansowanie szkoleń, studiów, prywatna opieka medyczna, a nie żadne niewolnictwo czy wyzysk pracowników). Makro to była bardzo dobra firma.

Zawsze byłam na wysokich obrotach. Miałam 19 lat, kiedy zaczęłam pracę na pełny etat jako sekretarka w Makro, niedługo potem byłam konsultantem (coś zbliżonego do przedstawiciela handlowego). 12 lat pracy w korporacji to nieustanna aktywność , dodatkowe projekty, mnóstwo szkoleń, kilka awansów. W międzyczasie ukończyłam studia licencjackie z zarządzania (dyplom z wyróżnieniem). Miałam 23 lata, jak awansowałam na stanowisko menedżerskie, prosto z asystenckiego, przeskakując poziom specjalisty.

 

A jednak postanowiłaś działać społecznie. Kiedy to się zaczęło?

Aktywność to mój sposób na życie. Być może dlatego tak się rzucam w oczy, bo wcześniej mnie nie było w Złotoryi. Zaraz po podstawówce wyjechałam jako piętnastolatka do szkoły średniej we Wrocławiu a potem na studia a w końcu do pracy kolejno w Krakowie i w Warszawie.

Wróciłam do Złotoryi pod koniec 2007 roku z malutkim 3 miesięcznym Frankiem i półtorarocznym Kaziem. Po urlopie macierzyńskim jeszcze przez rok dojeżdżałam do pracy do Makro. To był bardzo intensywny czas: 2 dni w Warszawie, 3 dni – dojazdy do biura we Wrocławiu a w domu dwójka małych dzieci. Później te 3 dni wrocławskie zamieniłam na pracę zdalną, z domu. Na początku 2010 roku pojawiła się Jagódka, a pod koniec roku rozwiązałam umowę z Makro, bo miałam do wyboru albo przez pięć dni pracować w Warszawie albo zrezygnować w ogóle z pracy. I wtedy przyszedł moment, by się zastanowić, co ja będę robić dalej. Pojawiła się refleksja, czy działalność w biznesie (znalezienie pracy we Wrocławiu odpowiadającej mojemu doświadczeniu i aspiracjom zawodowym) jest do pogodzenia z posiadaniem trójki dzieci. Gdybym miała wyjeżdżać o 6. rano i wracać po 19. do domu, byłoby to bardzo uciążliwe dla nas wszystkich. Więc otworzyliśmy z Rafałem (moim mężem) firmę, która sprowadza do Polski pojazdy specjalistyczne, m.in.: karetki, autobusy. Jednak brakowało mi w tym wszystkim większych wyzwań, poczucia, że robię coś fajnego, potrzebnego, czegoś, co daje satysfakcję, a przede wszystkim brakowało mi kontaktu z ludźmi. W lipcu 2011 zaangażowałam się w uzupełniające wybory samorządowe. To był mój debiut złotoryjski, bo nie miałam żadnego dorobku jako lokalny działacz.

 

Poza nazwiskiem. Ono zobowiązuje?

To oczywiste, że zobowiązuje. Postać mojego ojca na pewno jest istotnym motywatorem.  Moja aktywność i sposób, w jaki się angażuję w różne sprawy, jest na pewno uwarunkowana genami. To właśnie Tato mnie zaraził podejściem do życia, do ludzi, do spraw… zaraził mnie pewną formą idealizmu. Nauczył mnie, co wolno, czego nie wolno, co jest etyczne a co nie. Cały czas działał, pracował na rzecz społeczności, a to, że był burmistrzem, to tylko kawałek jego dorobku. Jego aktywność, postawa, wartości – to ścieżka, którą mi wyznaczył, pokazując pewne wzorce zachowań.

 

Kiedy pojawił się pomysł na Nasze Rio?

W październiku 2011 roku zapisałam się na uzupełniające studia magisterskie z zarządzania rozwojem społeczności lokalnej, bo w trakcie wyborów uzupełniających, w których startowałam, załapałam bakcyla i uświadomiłam sobie, co chcę dalej robić. Stwierdziłam, że po pierwsze trzeba uzupełnić wykształcenie o te trzy literki przed nazwiskiem. A po drugie kierunek, który wybrałam, miał mi pomóc zrozumieć, jak pracować ze społecznością lokalną, jak animować, jak angażować ludzi. Stąd był ten mój szaleńczy pomysł, by przez dwa lata jeździć co dwa tygodnie do Warszawy. Tam poznałam wielu ludzi, którzy działają aktywnie w sektorze organizacji pozarządowych,  mają bogate doświadczenie i wiedzę, więc miałam się od kogo uczyć.

Kiedy w styczniu 2012 roku Daniel Leks zakładał Złotą Coolturę, przyłączyłam się do tej inicjatywy. Jednak różne wizje działania organizacji nie pozwoliły nam kontynuować współpracy i każdy poszedł swoją drogą. Złota Cooltura rozwinęła działalność w kierunku dzieci, prowadzą regularne zajęcia plastyczne i edukacyjne. A my po kilku miesiącach szkoleń i przygotowań, powołaliśmy do życia Stowarzyszenie Nasze Rio.

 

Jak sobie wyobrażałaś to stowarzyszenie i czy w rzeczywistości powstało to, co miało powstać?

Zdecydowanie tak. Stowarzyszenia miało zajmować się animacją społeczności i stwarzać przestrzeń dla ludzi z pomysłami. Mieliśmy nauczyć się współpracować i umożliwiać realizowanie pomysłów.

 

Kto rzuca te pomysły?

Czasami pomysły przychodzą do nas z konkretna osobą, jak na przykład przyszli Mateusz Baraniak z Mateuszem Paskiem, którzy chcieli zorganizować przegląd młodzieżowych twórców muzycznych. I tak powstały Zlotoryjskie Rytmy Młodych. Czasem pomysły są moje, czasem kogoś innego. Coraz więcej inicjatywy przejawia młodzież, która z nami działa. Po to z nią się spotykamy, rozmawiamy, słuchamy jej… Nie chcemy być stowarzyszeniem, które działa dla młodzieży, a raczej stwarza przestrzeń dla młodych, by robili to, czego potrzebują. Bardzo ważne jest w Rio partnerskie podejście do młodych. To oni często koordynują poszczególne sprawy, podejmują decyzje. Staramy się, by było to ich miejsce w każdym wymiarze.

 

Co uznajesz za największy sukces stowarzyszenia?

Na pewno Dzień Życzliwości. Mamy już za sobą drugą edycję tego wydarzenia. Już widać progres. W pierwszej edycji pomagało nam 70 osób. W ostatniej już 120. To jest sukces, ale nie chodzi nawet o liczby, tylko satysfakcję ze wspólnego działania. Mamy informacje zwrotne, że ludziom się podoba to, co dzieje się wtedy w rynku. Choć oczywiście pewnie znajdzie się paru, którym taka forma działań przeszkadza. Do ostatniego Dnia Życzliwości udało nam włączyć Klub Seniora i dzieci ze SOSzW. I mam nadzieję, że ta współpraca będzie trwała. Już przygotowujemy Majówkę nad Zalewem i wiem, że te dwie grupy będą  nami.

Na pewno sukcesem jest też to, że filmowa relacja z pierwszego Dnia Życzliwości (autorstwa Tomka Gilowskiego) i filmik z suchej kąpieli w zalewie (nakręcony przez Zbyszka Kołtonia) znalazły uznanie wśród angielskich „youth workers”, czyli trenerów – pracowników młodzieżowych, którzy w sierpniu prowadzili szkolenie dla animatorów. Byłam tam jako uczeń, ale kiedy pokazałam im te filmy, poprosili o udostępnienie, ponieważ chcieli je włączyć do materiałów szkoleniowych , by pokazać dobre praktyki współpracy z młodzieżą. Byli zachwyceni tym, co robimy i że robimy to praktycznie bez większych środków finansowych, licząc na dobrą wolę ludzi, którzy nam pomagają: drukarzy, którzy powielają plakaty, wypożyczalni sprzętu, animatorów itp. To jest bardzo ważny aspekt działalności stowarzyszenia – uczymy się wszyscy, że działając wspólnie, dzieląc się tym, co mamy (sprzętem, czasem, dobrym słowem, umiejętnościami) można zrobić więcej niż w pojedynkę.

 

Ten happening – sucha kąpiel w zalewie był pstryczkiem w nos burmistrzowi?

Nie, zdecydowanie nie. To było puszczenie oczka do radnych, do władz, że jest czerwiec, gorąco, a zalew suchy. To była bardzo spontaniczna akcja, pomysł rzucili młodzi wieczorem poprzedniego dnia, a następnego wszystko było gotowe. Wypożyczyli sprzęt, przekonali kamerzystę, zwołali około 20-30 osób …Mobilizacja była niesamowita. I to dla dobrej sprawy. Nie było palenia opon, rzucania farbą. Było raczej śmiesznie a na pewno konstruktywnie. Młodzież wyraziła swoje zdanie: chcemy mieć wodę w zalewie, rzeka to za mało, a basenu nie ma. Więc to nie był pstryczek w nos burmistrzowi, tylko taka niestandardowa forma partycypacji w życiu publicznym, mająca na celu zwrócenie uwagi na potrzeby mieszkańców, to wszystko.

 

Skąd wzięliście tylu wolontariuszy do Naszego Rio?

To długa historia. Wielu poznaliśmy jeszcze przed założeniem Naszego Rio, kiedy działaliśmy w Złotej Coolturze. Wtedy zrobiliśmy jedną imprezę – pierwszy dzień wiosny na alejkach. Już wtedy mieliśmy grupkę kilkunastu młodych ludzi, którzy chcieli robić z nami różne rzeczy. Byli z różnych środowisk, jedni interesowali się malarstwem, drudzy muzyką, inni po prostu chcieli spędzać inaczej wolny czas. Ci młodzi ludzie zasilili grupę, która organizowała razem z nami Festyn Podróżnika podczas Biegu Wulkanów w 2012 r. Chcieliśmy ożywić, uatrakcyjnić formułę festynu, stąd wziął się pomysł na grę miejską. Robiliśmy to jeszcze zanim formalnie powstało stowarzyszenie, jako grupa inicjatywna: ja,  Agata Dominik, Łukasz Misiek, Dorota Konieczna, Przemek Markiewicz i wiele, wiele innych osób. Z wielką pomocą przyszedł nam Tomek Szymaniak, który zmobilizował młodzież z LO. I tak się zaczęło. To była pierwsza duża impreza, którą zrobiliśmy z młodymi ludźmi i daliśmy im możliwość wykazania się. Oczywiście zanim to wszystko sfinalizowaliśmy, musieliśmy ich przeszkolić. Wtedy nie mieliśmy własnej siedziby i wszystkie szkolenia odbywały się w moim domu i ogrodzie. Przez parę dni przewinęło się tam kilkadziesiąt osób, a przez dwa tygodnie mój dom był w rzeczywistości biurem Festynu.Ta impreza pokazała nam, jaki ogromny potencjał tkwi w młodych ludziach. A i zawodnicy Biegu Wulkanów mieli fajną zabawę: mierzyli obwód baszty, wypatrywali numerów na dachach przez lunetę z wieży kościoła, skrobali ziemniaki przed Muzeum Złota czy szukali skarbów z wykrywaczem metali.

W każdym razie młodzież, która nam pomagała, w większości zasiliła później szeregi powstającego powoli Naszego Rio. A formalnie działamy od sierpnia 2012 roku.

 

Początkowo nie mieliście bazy. Jak ją znaleźliście?

Liceum nas „adoptowało” – dostaliśmy salę, którą sami wyremontowaliśmy. Dostaliśmy ją pod koniec 2012 roku i nakręceni atmosferą Dnia Życzliwości od razu przystąpiliśmy do działania.

Remont rozpoczęliśmy od sporej zrzutki. Dużo pomógł nam Cyprian Posadowski (materiały budowlane), Mirek Kopiński (sprzęt, rusztowania), mogliśmy liczyć też na Pawła Skowrońskiego – budowlańca, bo sami nie dalibyśmy sobie rady z tynkowaniem starej lamperii. Nie wolno zapomnieć o Przemku Markiewiczu, który przez dwa miesiące był de facto kierownikiem budowy. Pomagała młodzież przy malowaniu, sprzątaniu i drobnych pracach wykończeniowych. Kolejne osoby darowały meble itd. Trzeba było spieszyć się z remontem, bo od lutego miała ruszyć u nas Szkoła Młodych Liderów Społecznych.

 

Co Ci pomaga w kierowaniu stowarzyszeniem? Doświadczenie, charakter, wykształcenie?

Na pewno doświadczenie w kierowaniu ludźmi. W końcu przepracowałam kilkanaście lat w biznesie i ogromnej firmie, gdzie standardy zarządzania były na wysokim poziomie i tam się wiele nauczyłam. Bardzo sprawnie obsługuję komputer:  arkusze kalkulacyjne, tabelki, druczki, zestawienia, prezentacje… Sprawnie wyszukuję informacje i szybko się uczę. Nie jestem osobą, która mówi, że czegoś nie zrobi, bo nie wie, jak. Jak nie wiem, to znajduję odpowiedzi. Staram się uczyć nowych rzeczy i jak są cele wyznaczone, to maksymalizuję wysiłek, by je zrealizować. Mam też za sobą mnóstwo szkoleń i treningów wzmacniających różne kompetencje: komunikację, zarządzanie czasem, zarządzanie projektami…

Otwarty charakter też mi pomaga i wiara w ludzi. Widzę w nich plusy i z plusów buduję to, co trzeba. Przychodzą do nas różni ludzie, i jeśli ktoś na przykład nie radzi sobie w relacjach z ludźmi, to ja dostrzegam w nim na przykład to, że świetnie zestawia informacje lub robi tabelki…Nie przekreślam nikogo na starcie. Każdy może zrobić coś dobrego, każdy może coś od siebie dać i wiele zyskać.

 

Jak Ty znajdujesz na to wszystko czas? Masz trójkę dzieci.

Tak, mam dzieci i to jest zarzut, który doprowadza mnie do szału, bo to jest ograniczanie mojego prawa do udziału w życiu publicznym. Skoro mam dzieci, to powinnam siedzieć w domu, najlepiej w kuchni. A ja się dobrze organizuję. Gotuję szybko, zakupy robię hurtem – duży wózek, planuję na cały tydzień, nie lepię pierogów i nie robię słoików  (i tak nie przebiję teściowej), w ogródku mam trawnik zamiast grządek, a na oknach kwiaty “łatwe w obsłudze” i wyrozumiałe… Ponadto dzieci do godziny 16. są w szkole czy przedszkolu. Nie wiem, czy powinnam się tłumaczyć, dlaczego ich nie odbieram wcześniej. Po prostu nie odbieram, bo tam mają zapewnione świetne warunki. Kaziu na świetlicy ma dużo fajnych zajęć, wielu kolegów, kiedy przychodzę po niego wcześniej, to jest zły i rozżalony. Franek jest w zerówce, gdzie ma swoje ulubione panie. Jagoda w przedszkolu też się świetnie czuje. Dlatego do 16. mogę czas poświęcać na pracę czy stowarzyszenie. Nie zaniedbuję dzieci, chodzą na zajęcia dodatkowe – cała trójka na ju-jitsu, Kaziu od czasu do czasu na ściankę wspinaczkową, uwielbiają Słoneczko i imprezy Fabryki Urodzin, Franek chodzi na tenis, Kazik na dodatkową matematykę dla uzdolnionych, ma też spore sukcesy w ju-jistsu: na 6 zawodów 5 razy złoto, raz srebro. A w zwykły dzień bez treningów bawią się w ogrodzie, oglądają bajki, grają, budują, biją się…  odwiedzają kolegów albo koledzy ich, przygotowują ze mną posiłki – katastrofa w kuchni 🙂 – jak wszystkie dzieci.

Kiedy trzeba, w opiece nad dziećmi pomaga mi mama, a gdy ona nie może, jest jeszcze zaprzyjaźniona niania.

Staram się też angażować swoje dzieci do działań stowarzyszenia, jeśli tylko można. Ostatnio Kaziu uczestniczył w licytacjo podczas finału WOŚP, zbierając pieniądze do puszki. Pokazuję im, że pomaganie jest sposobem na życie.

Mam prawo, by być aktywną i działać, a moje dzieci na tym nie cierpią.

 

Słyszałam, że w wolnym czasie odpoczywasz pod wodą.

Tak, nurkuję. Pasja ta zaczęła się w 2006 roku, zaraził nas nią kolega z Krakowa. To jest świetna rzecz, pozwala nie tylko odpocząć, ale i naładować baterie. Jesteśmy tydzień na łodzi, odcięci od świata, schodzimy pod wodę, a tam jest zupełnie inny świat. Piękny i tajemniczy.  Oglądam kolorowe ryby, rafy, jaskinie, wraki, mam poczucie unoszenia się, braku grawitacji – doznania są niesamowite. Poza tym mamy świetne towarzystwo na łodzi, często się wygłupiamy, przebieramy, kręcimy filmy na wesoło. Ostatnio wymyśliliśmy, że jesteśmy smerfami i tak już przebrani podróżowaliśmy od Okęcia. Było wesoło. Najwspanialej było na Malediwach, gdzie nurkowałam z wielkimi rybami, w wielkich prądach, rekiny, wieloryby, manty, nocne karmienie rekinów….

 

Wróćmy na ziemię. Co cię złości w Złotoryi?

Jest wiele rzeczy, które mnie złoszczą, ale ja już dojrzewam w tych swoich złościach. Mam więcej zrozumienia dla pewnych spraw. Wiem, że niełatwo jest zmienić wszystko, nie ma czarno-białych rozstrzygnięć.

A co mnie bardzo złości? Na pewno kiosk pod basztą, ale nie sam w sobie, tylko prawo lokalne, które umożliwiło tę budowę. Gdyby radni nie pozbyli się decyzyjności w pewnych kwestiach, gdyby mogły być przeprowadzone konsultacje społeczne, byłoby inaczej. To nie jest moja złość na inwestora, ale na przepisy lokalne. Wszystko poszło zgodnie z planem, inwestor miał pomysł, projektant zrobił projekt, który został zaakceptowany, wydano pozwolenie na budowę, wszystko zgodnie z prawem, ale jednak ludzie są niezadowoleni. Myślę, że kiedy przeprowadza się operację na otwartym sercu miasta, a tym było zbudowanie kiosku obok baszty, to wypadałoby skonsultować się szerzej.

Wkurza mnie też malkontenctwo, ja jestem bardzo zorientowana na konkrety, cele, konstruktywne działania, nie lubię „bicia piany”, z którego niewiele wynika, wkurza mnie brak odwagi, by pod własnym nazwiskiem napisać: „Zwierzyńska: to i to zrobiłaś źle, ponieważ…, trzeba było zrobić tak…i tak…. “, w internetowych hejtach tego nie ma, więc też nie wdawałam się w dyskusje, uznałam, że koszulka z odpowiednią dedykacją załatwi sprawę, a przynajmniej poprawi mi humor.

 

To pytanie musi paść: zamierzasz kandydować w wyborach na burmistrza?

To jest odpowiedź do poprzedniego pytania. Wkurza mnie, że ktoś usilnie przypina mi łatkę osoby z wielkimi planami wyborczymi. Ta plotka żyje już własnym życiem. A prawda jest taka i powtarzam to wszystkim co najmniej od roku, że nie mam zamiaru startować w walce o fotel burmistrza. Mam tyle ciekawych rzeczy do zrobienia w Naszym Rio czy we własnej firmie…

 

Rozmawiała Iwona Pawłowska

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *