W styczniowym Echu rozmawiam z autorem książki “Opowieść Złotoryjska”, która stała się pretekstem do nakręcenia filmu pod tym samym tytułem. O książce i filmie poniżej.
Iwona Pawłowska: Kiedy pisał Pan „Opowieść Złotoryjską” myślał Pan, że będzie to dobry materiał na film?
Andrzej Wojciechowski: Nie. Ale kiedy pisze się cokolwiek, ma się nadzieję, że to będzie żyć swoim życiem. Marzyłem podczas pisania, że ktoś to kiedyś przeczyta.
Jak Pan myśli, do ilu osób dotarła teraz „Opowieść…” jako książka?
Nie mam pojęcia.
Po obejrzeniu filmu na jej motywach wiele osób pyta o to, gdzie można kupić „Opowieść…”.
Pytali już wcześniej. Odbierałem dużo maili na ten temat. Wiem, że w bibliotece były na nią zapisy.
Ja mam jeden egzemplarz, do którego też ustawiła się kolejka. Aktualnie książka przebywa za granicą. Jest w Norwegii 🙂. Nie myślał Pan o dodruku, żeby zaspokoić apetyty złotoryjan i nie tylko?
Myślałem. Jednak sprawa wygląda na skomplikowaną. Z wydawnictwem mam umowę do końca lutego. Jeśli – zgodnie z tym, co zapowiada – dojdzie do drugiego wydania, nie będzie problemu. Natomiast jeśli nie, trzeba będzie rozwiązać umowę i szukać nowego wydawnictwa.
Ale wie Pani, to mnie ogromnie cieszy, że ludzie chcą czytać. To, że powstał film i całą otoczka wokół niego, to jest odrębna historia.
Ale ja właśnie o filmie chcę porozmawiać. Interesuje mnie, co Pan pomyślał, kiedy zgłosili się do Pana młodzi ludzie z pomysłem nakręcenia filmu na bazie „Opowieści”?
Teraz trudno mi odtworzyć emocje i myśli. Na pewno było to i zaskoczenie i duma. Ale musze tu przy okazji powiedzieć jedną rzecz. Kiedy pracowałem nad książką i odbywałem wiele rozmów z Alfredem Michlerem, który dla pojednania polsko-niemieckiego zrobił wiele, usłyszałem od niego, że nie raz spotkają mnie przykrości z powodu tej książki. Zarzuci mi się, że piszę o Niemcach bez poczucia krzywdy. Na szczęście mnie to nie dotknęło. Liczyłem też na to, że ksiązka, a potem może film zmieni nasze myślenie o historii. Przełamie stereotypy.
Na premierze filmu byli Niemcy – Goldbergerzy. Czy obawiał się Pan ich reakcji na książkę i jej adaptację?
Nie. Po wielu rozmowach z panią Juttą Graeve wiedziałem, że nie mam powodów do obaw. Początkowo pani Jutta myślałam, ze zamierzam pisać książkę o dobrych Polakach i złych Niemcach, czyli tak, jak to już nie raz w historii bywało. Jednak ja jej wyjaśniłem cały zamysł. Powiedziałem, że chcę pisać po prostu o ludziach tu mieszkających. Po wymianie kilku listów, dostrzegłem, że przypadło jej to do gustu. Wiedziałem zatem, że powodów do obaw mieć nie powinienem.
W ostatnim Echu publikujemy list jednego z Goldbergerów. Pisze on o swoich silnych wzruszeniach pod wpływem filmu „Opowieść Złotoryjska”. Czytał to Pan?
Tak, czytałem. Jednak list odnosi się do filmu, nie do książki.
No jasne, ale film nie powstał z niczego. Wyrósł na bazie Pana książki. I właśnie o to chciałam zapytać, czego Pan się bał, gdy już wiedział, że młodzież weźmie na warsztat „Opowieść…”?
Miałem takie obawy, że będzie im trudno. Ale z drugiej strony powiedziałem sobie: jak nie młodzi ludzie, to kto? Wyobrażam sobie sytuację, że dorośli się za to biorą. Po miesiącu rezygnują, bo tak zwykle jest. Energia się wypala, rzeczywistość przerasta, pieniędzy brakuje…A młodzi? Oni mają w sobie tyle determinacji i marzeń.
Nie obawiał się Pan, że zepsują Pana książkę? Że przekaz będzie jakby trochę obok oryginału?
To chyba normalne, że książka i film się różnią. Ja bardzo rzadko oglądam filmy, będące adaptacją książki i odwrotnie.
Bo zawsze coś rozczarowuje?
Tak. W przypadku filmu autorzy scenariusza muszą zrezygnować z kilku wątków, coś powycinać. Czasami to działa na korzyść, ale ja nie wyobrażam sobie sytuacji, że siadam nad książką i musze coś powyrzucać z fabuły.
Miał Pan potrzebę kontrolowania tych młodych ludzi w ich pracy nad filmem?
Nie. Absolutnie nie chciałem tego robić. Nie umiem dziś powiedzieć, dlaczego, ale tak to czułem. Ja swoje zrobiłem i to jest. Natomiast film miał być dziełem młodych ludzi.
Ale bywał Pan na planie filmowym czasem. Nawet zagrał małą rolę.
Tu odezwało się moje poczucie odpowiedzialności. Bałem się, ze w tych scenach zbiorowych na cmentarzu i podczas przesiedlenia nie będzie frekwencji. Dlatego przyszedłem. Bo to nie jest tak, że ja nie kibicowałem im. Przeciwnie, bardzo życzliwie do tego podszedłem. Byłem pozytywnie zaskoczony efektami pracy, gdy zobaczyłem fotosy z filmu. Było tam widać pełen profesjonalizm. Między innymi w charakteryzacji. Oni zrobili wielki wkład pracy, by się dowiedzieć, jak robi się film. Ja bym na przykład nie wiedział, jak zrobić postać zmaltretowaną przez gestapo. I właśnie, jak zobaczyłem na zdjęciach, jak wygląda praca, wiedziałem, że idą w dobrym kierunku. Nigdy ostatecznie nie można przewidzieć, jaki będzie finał, ale widziałem, że jest OK.
Pamięta Pan emocje przed premierą?
Atmosfera podkręcana przez media była już wtedy taka, że niezależnie, jaki ten film miałby być, już było wydarzenie, już się coś działo. Było takie podniecenie, że ja w sumie do dziś nie wiem, co w tym filmie było :). Mam nadzieję kiedyś go na spokojnie zobaczyć.
Wszystko działo się w takim rozgardiaszu, tempie…ciągłe spotkania, wywiady…
A wracając do filmu, to mnie ani nie zaskoczył na plus ani na minus. Spodziewałem się mniej więcej tego, co zobaczyłem, dlatego, że doskonale zdawałem sobie sprawy z tego, jakie są środki, jakie możliwości, jaka technika, jaki sprzęt, jakie doświadczenie…Myślę, że to, co można było wycisnąć z tego, to zostało zrobione.
Uważa Pan, że na właściwych wątkach skoncentrowali się scenarzyści i reżyser?
Nigdy nie pisałem scenariusza, ale gdybym to musiał zrobić, to chwyciłby się jakiejś jednej postaci. Przeprowadziłbym ją przez jedną część, a w drugiej oddałbym głos drugiej postaci. Myślę, że przez pryzmat jednej osoby łatwiej byłoby opowiedzieć te historię. Nie wiem, czy pani to potwierdzi, ale jeśli ktoś nie czytał książki, mógł mieć problem ze scaleniem wątków. Poza tym w książce i filmie jest kilka moich osobistych historii. Na premierze była moja mama, która ma ponad 80 lat. To Ona była pierwowzorem postaci Sofii. Zapewne tak Ona, jaki ja chcielibyśmy zobaczyć tę postać w filmie. Zresztą powieścią utrwaliłem tę historię i to jest coś, co niewielu z nas ma szansę zrobić dla swoich bliskich.
Najpiękniejsza rzecz, jaka się Panu przytrafiła w związku z filmem to…?
Najbardziej satysfakcjonująca sytuacja, jaka mi się przytrafiła, to moment, kiedy zobaczyłem zdjęcie sprzed kina. To był tłum ludzi, próbujących się dostać na „Opowieść…” Pomyślałem sobie: kurczę, ci ludzie są niejako z mojego powodu. To ja ten kamyczek pierwszy wyciągnąłem. I ruszyła lawina.
Czytał może Pan komentarze internautów po filmie odnoszące się do fabuły? Pojawiły się zarzuty, że sfałszował Pan historię.
Nie, nie czytałem, nie wiem, nawet, że były. Szkoda, że ich nie zauważyłem, bo chętnie bym podyskutował, bo nieczęsto zdarza się, by autor włożył tyle trudu, by zadbać o szczegóły historyczne.
Chodziło raczej o to, że wybielił Pan Niemców a oczernił Polaków, ubeków.
A wszyscy Niemcy byli źli? Byli to normalni ludzie, uczciwi, pracowici. A wszyscy Polacy dobrzy? Nie wszyscy Niemcy byli nazistami. Znana jest historia, jak agitatorzy szukali w gimnazjum kandydatów do Hitlerjugend. Zgłosiło się dosłownie tylko dwóch młodych ludzi. Jeśli chodzi o historię w „Opowieści…”, to może jedno nazwisko przeinaczyłem. Bardziej niż o kwestie historyczne obawiałem się o błędy stylistyczne :). Dziś z perspektywy czasu sam je dostrzegam i mi wstyd.
Proszę zabawić się w recenzenta i wskazać, która rola filmowa zasługuje na uznanie?
Spodziewałem się takiego pytania. Uważam, że Łukasz Kuriata jest najbardziej przekonujący. On wypadł najfajniej. Bardzo kontrowersyjna jest Angelika Naporowska. Moja mama mówi, że Angelika odwróciła rolę do góry nogami. Ona spodziewała się ciepłej kobiety a tu zobaczyła krzykliwą babę. To nie znaczy, że grała źle, tylko miała inny pomysł na tę postać. Te dwie role zapamiętałem najbardziej.
Myślał Pan o kontynuacji „Opowieści…” by dzieciaki znowu mogły coś nakręcić?
Tego pytania akurat się bałem. W różnej formie z wielu stron dociera do mnie to pytanie. Ale kwestia, co kontynuować? Myślałem ostatnio, by iść w podobnym duchu i zaadaptować jakiś życiorys. Może nawet więcej niż jeden. Chciałbym już jednak uniknąć martyrologii, żeby nie było tych prześladowań i dramatów historii. Żeby iść w kierunku bardziej ludzkim, obyczajowym.
Myśli Pan, że ta zwyczajność zaintryguje czytelników?
Nie wiem, może jakiś harlekin by z tego wyszedł :). Chodziło o to, by znaleźć jakąś historię. Tomek Szymaniak podsunął mi pomysł i opowiedział o tym, jak mężczyzna na Mickiewicza zatłukł całą rodzinę, a potem poszedł na milicję, by się przyznać. No tak, fajna historia, ale raczej na kryminał, horror czy reportaż historyczny. Jest też epizod związany z Wilczą Górą a w zasadzie z eksploatacją kamieniołomu. Kiedyś podczas odstrzału zasypało grupę górników. To też ciekawa historia, która mogłaby być punktem wyjścia jakiejś powieści. Myślałem, że może by opowiedzieć o Rosjanach w Złotoryi, ale tu Legnica już wykorzystała ten wątek. Uważam, że największą wartością takich książek jest to, że mówią o lokalnych dziejach, o ludziach, którzy tu mieszkali. O prawdzie.
Wracając do pytania, nie zarzekam się, że nie napiszę, ale tamta książka miała ciekawy przedział czasowy. I to jest nie do powtórzenia.
A może jednak…
P.S.
Kilka dni po naszej rozmowie Andrzej Wojciechowski przysłał mi kilka stron nowej powieści, która kontynuuje losy bohatera „Opowieści Złotoryjskiej”. Zapowiada się ciekawie – jak widać, rozmowy mogą być inspirujące :). Czekamy na ciąg dalszy.
z Andrzejem Wojciechowskim rozmawiała Iwona Pawłowska