Znów wędrujemy

Jaki jest sposób na niebanalne spędzenie soboty?

Przepis na to mają ludzie z Nowego Kościoła. Wystarczy skrzyknąć przez Internet ekipę różnej płci, wieku i miejsca zamieszkania, zamówić słoneczną pogodę, wyznaczyć cel wędrówki i zarazić entuzjazmem.

Tak też było w ostatnią sobotę tej zimy. Zaopatrzeni w kijki i plecaki wypełnione pachnącą zapowiedzią przyszłego obiadu przy ognisku wyruszyliśmy z Nowego Kościoła w kierunku Wielisławki. W linii prostej to odcinek dla mało wymagających piechurów, ale organizator i przewodnik w jednej osobie – Dawid Gudel postanowił pokazać nam uroki okolicy z zupełnie innej perspektywy. Rozpoczęliśmy zatem od zdobywania szczytu. Może nie był to Mount Blanc, ale i tak większość z nas czuła początki choroby wysokościowej :). Pot rosił czoła, lecz widok prześwitujących wśród drzew promieni i bajecznych cieni rekompensował wysiłek.

Gdy wdrapaliśmy się na szczyt, usłyszeliśmy, że teraz na rozgrzewkę(!) czekają nas gry terenowe. W takich sytuacjach obiecuję sobie – nigdy więcej! Skakanie w worku czy podchody zostaw dwa lub trzy razy młodszym! I jak zawsze w takich sytuacjach …zgłaszam się pierwsza do zabawy. Nie inaczej było teraz. Opłaciło się – śmiechu było co niemiara, gdy bawiliśmy się, kradnąc sobie wzajemnie spinacze do bielizny lub szukaliśmy ich z zawiązanymi oczami.

A potem całkowicie już rozgrzani szliśmy grzbietem góry, patrząc na wijącą się u dołu wstęgę Kaczawy. Co chwile można było usłyszeć: Boże, jak tu pięknie. W zasadzie to zdanie padało z moich ust. I tak afirmując naturę, wzdychając nad urokami lasu, wlokłam się za grupą, bo przecież trzeba było to piękno uwiecznić na zdjęciu.

Podczas tego dreptania okazało się, że gry terenowe przygotowała dla nas sama natura, podsyłając nam stado dzików – na szczęście nasze stado było liczniejsze i dziki oddaliły się na bezpieczną dla nich odległość :). Kolejna z gier polegała na zachowaniu butów na stopach podczas przeprawy przez bagnistą ścieżynę czy też sforsowaniu rzeczułki. Jaka zwykle w takich wypadkach komuś się udaje mniej niż innym i mimo widocznego pecha, zyskuje sympatię otoczenia, bo przecież bardziej lubimy tych, którym się mniej powodzi :).

Kiedy udało nam się wygrać z naturą, czyli pokonać kolejne wzniesienie, nie zjechać na tylnej części ciała błotnistym wąwozie i wdrapać się na nie widomo już który pagórek, w nagrodę  mogliśmy podziwiać przepiękną panoramę Karkonoszy. A potem usłyszeliśmy od przewodnika: już niedaleko, za tą górą jest Wielisławka. To słowo „niedaleko” dodało nam takiego animuszu, że nie wiedząc kiedy i jak wspięliśmy się na szczyt, omijając pokaźne leje i wykopy pozostawione przez poszukiwaczy skarbów.

Kto pierwszy raz dotarł na szczyt Wielisławki, rozczarował się brakiem punktu widokowego z prawdziwego zdarzenia. A przecież wystarczyłoby przyciąć trochę drzew, by odsłonić cudowne widoki na nie mniej uroczą okolicę. Atrakcją samej góry są niewątpliwie ruiny poniemieckiej gospody, ale szczerze trzeba przyznać, że w tym momencie są to już ruiny ruin.

Za to u stóp góry Organy Wielisławskie zachęcają turystów całkiem przyzwoitym miejscem biwakowym, gdzie przy ognisku zakończyliśmy nasze wędrowanie. Uwędzeni dymem, nasyceni pieczonymi kiełbaskami pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę. I to nic, że wcześniej się nie znaliśmy. Przez te cztery godziny wspólnego wędrowania zdążyliśmy nawiązać nic porozumienia. To wystarczający czas, by zrobiło się miło, a zbyt krótki, by się pokłócić i wzajemnie poobrażać, co ostatnio jest regułą w relacjach międzyludzkich. Nam zostały dobre wspomnienia i chęć, by jeszcze raz spróbować zdobywać szczyty w jakieś sobotnie przedpołudnie.

Dziękuję Aktywnym z Nowego Kościoła 🙂

 

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Reportaż. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *