Solejuk z Wilkowyj w Złotoryi

,8

W ostatnim, podwójnym numerze wakacyjnego Echa ukazał sie mój wywiad z Sylwestrem Maciejewskim, odtwórcą roli Solejuka w Ranczu. Poniżej pełna wersja tekstu.

Jak śpię, jestem sobą

Iwona Pawłowska: Co Pana sprowadza do Złotoryi?

Sylwester Maciejewski: Jestem tu pół-prywatnie, pół-służbowo. Zawitałem do znajomych w drodze z jednego spektaklu w Jelenie Górze na drugi w Legnicy. Gramy „Drzewo” na podstawie tekstu Wiesława Myśliwskiego. To taki spektakl plenerowy wystawiany w naturalnej scenografii parków. W Jeleniej Górze graliśmy w dzielnicy Czarne w obrębie dawnego pałacu, a w Legnicy damy przedstawienie w parku miejskim.

I. P: Z kim Pan gra?

S. M: W obsadzie jest Zdzisiek Wardejn, Tomasz Mędrzak, Małgosia Pritulak, Stasiek Biczysko, Ewa Gorzelak…pokaźna ekipa plus zespół aktorski z Biłgoraja.

I. P: Ostatnio kojarzy się Pan Polakom z rolami komediowymi. W „Drzewie” też jest dużo śmiechu?

S. M: Trochę jest. Wystarczy, że ja wyjdę na scenę, bo gdzie się pojawię, tam
ze mnie się śmieją. Ale wracając do „Drzewa”, to puenta sztuki jest poważna.

I. P: Woli Pan role komediowe czy tragiczne?

S. M: Ja nie wiem. Po prostu wolę dobre role. Musi być materiał do grania, żeby zadziałać na widza. Mocno zadziałać.

I. P: Jak Pan się przygotowuje do roli, jak uczy tekstu?

S. M: Są różne metody. Przede wszystkim szukam najpierw wydarzeń, o czym jest rola, wgryzam się w tekst. Poszukuję też sensu, uzasadnienia postaci. Dopiero, jak opanuję te zagadnienia, uczę się tekstu. Wtedy to już łatwo przychodzi.

I. P: A co jeśli bywają problemy z zapamiętaniem tekstu?

S. M: Nieraz zdarzało mi się improwizować. Mówiłem swoim tekstem, to, co autor chciał powiedzieć. Najgorzej, jak autor jeszcze żyje, bo wtedy czepia się
o każde słowo. Upiorni pod tym względem są twórcy kabaretowi, ci nawet walczą o przecinki.

I. P: Ma Pan jakieś swoje dziwactwa, przesady związane z graniem na scenie?

S. M: Chyba nie. Raczej jestem normalny. Jedyne co, to gula w okolicy mostka, która pojawia się 15 minut przed premierą a znika zaraz po wypowiedzeniu pierwszych zdań na scenie. Jak to mówią: szmata w górę, ratuj się kto może!

I. P: Zdarzyły się Panu jakieś spektakularne wpadki na scenie?

S. M: Ale zadaje pani trudne pytania. Ciężko mi to sobie teraz przypomnieć…a, już mam! Grałem w Teatrze Powszechnym w Warszawie „Wesele” w reżyserii P. Cieplaka. Byłem Czepcem. To było takie dziwne przedstawienie – sztuka na temat sztuki. Pierwsza część była bardzo kontrowersyjna, natomiast druga przebiegała bez inscenizacji. Byliśmy w tradycyjnych kostiumach, ale każdy siedział na miejscu i swój tekst referował. I ja mówiłem do Gospodarza: „Myj się Pan prędzej myj, niech po próżnicy nie stoję”. Powiedziałem swoją kwestię, a koledzy się gotują na scenie. Gospodarz aż skręca ze śmiechu

Myślę sobie, o co tu chodzi? Dopiero po przedstawieniu okazało się, że mówiąc swój tekst przejęzyczyłem się i powiedziałem: „Myj się Pan prędzej myj, niech po próżnicy nie stoi”. Oczywiście, kolegom się to jednoznacznie skojarzyło J.

I. P: Woli pan grać w teatrze czy w filmie?

S. M: To dwie różne szkoły jazdy. Gram, tam, gdzie mnie chcą. W teatrze ma się kontakt z publicznością i lubię to. Zwykle czuję, czy widzownia mnie kupuje czy nie.

I. P: A jak nie kupuje?

S. M: To na następne przedstawienie muszę się poprawić.

I. P: Nie nudzi Pana granie kilku sezonów tej samej sztuki, wygłaszania tych samych kwestii?

S. M: Nie, nie…jeżeli publiczność chce to oglądać, to nie ma żadnego znaczenia, czy gra się sto czy dwieście razy. Na przykład „Smak Mamrota” (na podstawie „Rancza”) przez półtora roku zagraliśmy 250 razy i od jesieni gramy dalej. Jeśli tylko jesteśmy w stanie rozbawić publiczność, to jest dla nas ogromna satysfakcja i przyjemność.

I. P: Skoro Pan już nawiązał do „Rancza”, to proszę zdradzić, jak się grało
z taką znakomitą ekipa, z Pieczką, Niemczykiem…?

S. M: Zawsze grając z takimi tuzami staram się od nich coś uzyskać dla siebie
i swojego warsztatu. Polega to na podglądaniu, ale takim w dobrym znaczeniu słowa. Aktor uczy sie całe życie. Ja podpatruję mistrzów i zwykłych ludzi. Od jednych uczę się techniki gry, od drugich gestów, zachowań.

I. P: Kogo Pan podpatrywał?

S. M: Miałem tę przyjemność, że już na początku swej drogi aktorskiej spotkałem same znakomitości. W Szkole Teatralnej – Jana Świderskiego, Ryszardę Hanin, opiekunem mojego roku był Tadeusz Łomnicki. Zaraz
po szkole pracowałem w Teatrze Komedia z Olgą Lipińską. Potem w Teatrze Powszechnym doświadczyłem ogromnej życzliwości starszych kolegów – Janusza Gajosa, Władka Kowalskiego, Gustawa Lutkiewicza, Bronka Pawlika. Oni naprawdę wiele mnie nauczyli. Zwykle grali główne role, a ja mniejsze, ale im zależało na całym przedsięwzięciu, a nie na osobistym brylowaniu. Dlatego starali się nam pomóc, by drugi plan nie kulał. Dzięki temu wyciągnąłem wiele doświadczeń. Trzeba patrzeć i słuchać.

I. P: Aktor bywa kiedykolwiek sobą?

S. M: Tak, jak śpię jestem sobą (śmiech). Ale tak na poważnie, kiedy schodzę ze sceny, to jadę do domu i jestem normalny człowiek. Robotę zostawiam
za drzwiami.

I. P: Jak odreagowuje Pan napięcie, które pojawia się przed premierą?

S. M: Wchodzę, mówię, schodzę. Proszę nie słuchać tych fantastycznych opowieści aktorów i nie wierzyć w nawiedzonych. To jest normalna robota. Fakt, że czasami są role wymagające ogromnego wysiłku fizycznego
i psychicznego a po przedstawieniu aktor czuje się jak przysłowiowa szmata
i wtedy trzeba usiąść …odpocząć (porozumiewawcze mrugnięcie okiem)…, ale teraz już nie można w teatrze wypić, bo wszyscy jeżdżą samochodami. W domu to co innego. Jak mam wolne, to lubię usiąść, popatrzeć w telewizor, czasami żonie w oczy i wypić jednego.

I. P: Jak smakuje „Mamrot”?

S. M: Fatalnie. Normalna Alpaga, jak się wypije, to pięty wypala. Ale wino robi furorę. Tygodniowo schodzi 120 skrzynek.

I. P: Gdzie można je kupić?

S. M: W Jeruzalu koło Mińska Mazowieckiego, tam, gdzie kręcimy „Ranczo”. Producenci serialu zgodzili się na promocję marki, ale tylko w jednym sklepie, tym wilkowyjskim (gdzie sprzedaje Więcławska), przed którym stoi nasza ławeczka.

I. P: Ta ławeczka jest naprawdę?

S. M: Jak w serialu. Miejscowi pomalowali ją na niebiesko i przykręcili tabliczkę „Pamiątka z Wilkowyj”. To największa atrakcja w okolicy. Pielgrzymki idące do Częstochowy zmieniły trasę, by ludzie mogli się fotografować na ławeczce.

I. P: W życiu też Pan jest takim nieporadnym życiowo pantoflarzem jak w serialu?

S. M: A gdzie tam. W domu jestem głową rodziny. Żona tylko…szyją.

I. P: Będą dalsze odcinki „Rancza”?

S. M: Już w sierpniu zaczynamy kręcić kolejne 13, a potem może następne…

I. P: Jak się gra prostego chłopa, gdy na co dzień mieszka w metropolii?

S. M: Ja nie jestem od urodzenia dzieckiem asfaltu. Pochodzę z małego miasta, z Mszczonowa. Dziadków ze strony mamy miałem na wsi i tam spędzałem dzieciństwo przy koniach i krowach. Dziadek mnie uczył kosić, orać, siać i ja
to chętnie robiłem. Wszystkie wakacje miałem zajęte na wsi. Mama mi chciała załatwiać kolonie, ale mnie to nie interesowało.

I. P: Kiedy przeszła Panu ta wieś?

S. M: Mnie nie przeszła. Na wieś jeszcze wrócę.

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Bez kategorii, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Solejuk z Wilkowyj w Złotoryi

  1. wez się tato ! pisze:

    zal.pl

  2. IP pisze:

    czego?/kogo? ci tak żal, człowieku?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *