Pani na Zagrodzie

  

Iwona Pawłowska: Ochłonęłaś już po tym, jak usłyszałaś, że Kapituła przyznała Ci tytuł Człowieka Ziemi Złotoryjskiej?

Ewelina Rozpędowska: Ochłonęłam wraz z momentem, kiedy ucichły ostatnie gratulacje. I przeszłam nad tym do porządku dziennego.

 

Miałam wrażenie, że kiedy ogłoszono, że Ty jesteś laureatką, byłaś nieco zagubiona i zdezorientowana

Bo naprawdę się tego nie spodziewałam.

 

Nie wierzyłaś w siebie i Twoje stowarzyszenie?

Nie o to chodzi, ale byłam nominowana wielokrotnie. Raz nawet znalazłam się w finałowej piątce, ale na tym się skończyło.

 

Z kim wtedy przegrałaś?

Nie mogę powiedzieć, że przegrałam, bo i tak zostałam doceniona, docierając do finału, ale to wtedy Mirek Kopiński zdobył laury.

 

Teraz złotoryjanie stawiali na sukces Basi Zwierzyńskiej.

Nie dziwię się. Działalność naszego Stowarzyszenia Kaczawskiego nie jest pewnie tak znana złotoryjanom. My nie wydajemy pieniędzy na PR. On robi się sam. A Złotoryja w Stowarzyszeniu jest od niedawna i ten związek miasta ze Stowarzyszeniem jeszcze nie jest tak silny i zauważalny dla mieszkańców.

Poza tym wiem też, z jakiej perspektywy patrzy się na peryferie miasta. Sama pochodzę z podobnego miasteczka do Złotoryi, z Opoczna. Dlatego nie dawałam sobie ani Stowarzyszeniu szans.

 

Oprócz gratulacji pewnie słyszałaś głosy pełne rozczarowania, bo nie ukrywajmy – takie też dochodziły do Ciebie. Jak to odebrałaś?

Można by powiedzieć, że jestem do tego przyzwyczajona, bo kiedy pojawia się sukces, czy mój osobisty, czy Stowarzyszenia, idzie za nim też krytyka. Tutaj jednak zaraz za głosami hejterów szły opinie pozytywne, dające miłą przeciwwagę. To na pewno było budujące.

 

Opłaca się być społecznikiem?

Bycie społecznikiem ma swoją zaletę, bo przynosi mnóstwo satysfakcji, ale też uzbraja w grubą skórę, bo trzeba umieć przyjąć ataki personalne. Nauczyć się je ignorować. Nie jest to łatwe.

 

Kojarzona jesteś z Dobkowem, ale przecież nie jesteś Dolnoślązaczką. Co Cię rzuciło w te strony?

Zamieszkałam w Dobkowie, kiedy wyszłam a mąż za Krzyśka. Sprowadziłam się na wieś z Krakowa, gdzie studiowałam geografię na UJ.

 

Umiałaś się odnaleźć na wsi?

Praca w Stowarzyszeniu to był taki element odnalezienia się w Dobkowie. Musiałam odnaleźć jakąś przestrzeń, w jakiej mogłabym się realizować. W aktywność społeczną włączyliśmy się z Krzyśkiem od początku.

 

Ale najpierw była Villa Greta?

No jasne. Przecież wiadomo, że z czegoś trzeba żyć. Stworzyć sobie miejsce pracy, tym bardziej, że tylko rok pracowałam w szkole i postanowiłam zostawić to zajęcie.

 

Dlaczego?

Wolałam robić podobne rzeczy, ale tak by przynosiły mi satysfakcję, zadowolenie. Poza tym sama wiesz, że praca w szkole, szczególnie zaraz po studiach, nie należy do najłatwiejszych.

 

Powiedz szczerze, praca w pensjonacie nie wystarczyła Ci? Przecież to zajęcie wypełniające czas po brzegi.

Nie. Nie wystarczała. Bałam się, że popadnę w schemat. Nie da się ciągle układać menu. Chciałam uciec od rutyny. Co prawda miałam kontakt z ludźmi, ale nasze relacje były na tym samym poziomie zaangażowania. A w Stowarzyszeniu spotkałam wielu ludzi, z którymi fajnie się rozmawia i świetnie spędza czas, robiąc coś pożytecznego.

 

Tak zawsze miałaś, że robiłaś wiele rzeczy na raz?

Wiesz, ja widzę pewną zależność, kiedy patrzę na naszych ludzi ze Stowarzyszenia. Prawie wszyscy mają przeszłość harcerską. Kiedyś, jak ktoś był aktywny, to od razu lądował w drużynie harcerskiej, tam się realizował, tam biegał po krzakach…Mnie się to też podobało, ja też biegałam. A na studiach nie tylko biegałam po krzakach lokalnych, ale już dalej pojechałam. To pobudziło nowe zainteresowania, poszerzyło horyzonty i tak zostało.

 

Jak zaczęła się Twoja przygoda ze Stowarzyszeniem Kaczawskim?

Ludzie ze Stowarzyszenia trafili do Dobkowa, by wdrożyć program dotyczący ekomuzeów na Dolnym Śląsku. Ówczesna pani burmistrz Kazimiera Popielarz zasugerowała im Dobków, bo tam były pracownie garncarskie, tam był potencjał ludzki. Spodobała mi się ta idea. To co robili ludzie ze Stowarzyszenia było bliskie moim poglądom. I zaraziłam się tym. Najpierw robiłam z nimi małe projekty lokalne, potem o coraz większym zasięgu.

 

Jak narodził się pomysł Zagrody Sudeckiej?

Stowarzyszenie w ramach programu „Aktywny lider – aktywna wieś” zaprosiło liderów wiejskich oraz Wacława Idziaka, autorytet w dziedzinie aktywizacji społeczności wiejskiej na wspólne spotkanie. Idziak podczas kilkudniowych warsztatów ukierunkował nasze działanie.

Wtedy powstał zarys naszej koncepcji. Stwierdziliśmy, ze dobrze mieć takie miejsce, które będzie siedzibą organizacji pozarządowej, będzie promować wieś i Krainę Wygasłych Wulkanów (wtedy po raz pierwszy pojawiła się ta nazwa). Na początku myśleliśmy, by promować wieś przez glinę, ale uznaliśmy, ze sama glina to za mało. Potem przyszła myśl, by „zostać w ziemi”, ale bardziej kompleksowo na to spojrzeć i tak narodziły się wulkany (tu wiele pomógł prof. Migoń). Ludzie entuzjastycznie na to reagowali, więc uznaliśmy, że to strzał w dziesiątkę. To był 2008 rok. W 2011 ruszyliśmy z pracą.

 

Kupiliście ruinę w środku wsi i…

Tak. Na początku myśleliśmy o innej lokalizacji, ale nic z tego nie wyszło. Ten dom, który kupiliśmy, miał uregulowane sprawy prawne, dlatego nic nie komplikowało zakupu. Poza pieniędzmi. Wszystko kosztowało 260 tysięcy. Musieliśmy jako Stowarzyszenie mieć wkład własny, więc wzięliśmy pierwszy komercyjny kredyt. Baliśmy się tego, ale współpraca z bankiem w Jaworze okazała się dla nas bardzo przyjemna.

 

I zaczęliście od razu remont?

Nie, program, na mocy którego Urząd Marszałkowski nam dał dotację, przewidywał, że obiekt musi być natychmiast uruchomiony i udostępniony ludziom. Dlatego urządziliśmy tam prowizoryczne muzeum, salę wystawową. Tu wiele podziwu mam dla mieszkańców, którzy społecznie doprowadzili ten obiekt do takiego stanu, by mógł się nadawać do przyjmowania gości. Pracy włożono w to ogrom. I wszystko zagrało. Jednak odwiedzających wtedy nie było wielu, bo atrakcji też tam nie gwarantowaliśmy. Przede wszystkim przyjmowaliśmy wizyty studyjne oraz gościliśmy pasjonatów architektury.

Potem, w 2013 roku, przystąpiliśmy do remontu.

 

Były po drodze jakieś przeszkody?

Same prace nie trwały długo, ale formalności, kompletowanie dokumentacji itp. mocno wydłużyły czas oddania Zagrody do użytku. Poza tym organizacja pozarządowa to niezbyt wiarygodny partner dla dużych podmiotów, jak na przykład Urząd Marszałkowski, więc pozyskiwanie środków nie należy do łatwych zadań. Ale mimo to udało się.

 

W sierpniu ubiegłego roku Zagroda była gotowa. Wszystkie wasze wizje zostały urzeczywistnione?

Na pewno tak, ale Zagroda nigdy nie będzie kompletna. Będzie wymagała ciągłej modyfikacji, bo przecież nauka idzie do przodu, edukacja też się zmienia i sposoby docierania do ludzi trzeba do tego dostosowywać. Niektóre elementy ekspozycji to prototypy, te na pewno będziemy doskonalić. To były nasze oryginalne pomysły, a nie gotowce, kupione z katalogu. Dlatego widzimy potrzebę, by wprowadzić tu pewne poprawki. Tak na przykład jest z makietami.

 

Do jakiej grupy docelowej kierujecie ofertę Zagrody?

Z założenia obiekt ma być dostępny nie tylko dla grup zorganizowanych, ale też dla indywidualnych turystów. Nieznacznie dominują jednak grupy szkolne, tzw. podstawówkowe. Przyjeżdżają do nas z całego regionu i najczęściej ze szkół miejskich.

 

Prowadzicie zajęcia z geologii, geografii, architektury…

W zasadzie możemy poprowadzić zajęcia z wielu dziedzin, bo na przykład dlaczego przy lekcji o rzekach nie wspomnieć o literaturze, wierszach na temat przyrody? Zależy nam na interdyscyplinarności. Zajęcia prowadzą fachowcy. To młodzi entuzjaści. Pochodzą nie tylko z najbliższej okolicy. Cieszy mnie, że nie bali się podjąć pracy na wsi.

 

Zagroda czynna jest codziennie?

Tylko w poniedziałki robimy sobie wolne. Od wtorku do niedzieli działamy prawie non stop.

W godzinach przedpołudniowych prowadzimy zajęcia dla grup szkolnych, a popołudniami dla indywidualnych turystów. Dla nich też przeznaczone są weekendy.

 

Macie dużo zgłoszeń?

W tym momencie brakuje nam wolnych terminów do końca czerwca dla grup zorganizowanych

 

To może już zagroda zarabia na siebie?

To za wcześnie bym mogła odpowiedzieć na pytanie. Nie zamknęliśmy roku budżetowego. Jednak nie sądzę, by zarabiała. Raczej, mam nadzieję, że nie przyniesie strat. Cieszę się, że przetrwaliśmy jesień i zimę, bardzo trudny pod względem wycieczkowym i utrzymania budynku okres. Stała kadra, czyli dwie osoby, pobiera wynagrodzenie z realizowanych grantów. Ale te wkrótce się kończą. Współpracujemy też z trzema edukatorami prowadzącymi zajęcia.

 

Powiedz mi, co Dobków ma do zaoferowania dla turystów poza Zagrodą?

Oferta edukacyjna Zagrody, to nie tylko to, co dzieje się w tym jednym budynku. Mamy  ofercie warsztaty geologiczne, w pracowniach ceramicznych, w pasiece. Bogusia Rudnicka zbudowała niedawno kolejną wiatę i prowadzi tam warsztaty z wypieku chleba, bułeczek, a nawet pizzy – zależy, kto co lubi. W zasadzie możemy zagwarantować atrakcje na cały dzień. A jak znudzi się Dobków, to w niedalekim Rzeszówku możemy zaproponować warsztaty mydlarskie.

 

Co Dobków zyskał na istnieniu Zagrody?

Centrum działa od niedawna, więc bezpośredniego efektu pewnie jeszcze nie widać. Natomiast ważny jest tzw. efekt mnożnikowy, czyli na przykład zakupy, jakie robią w spożywczych sklepach turyści, to są też miejsca pracy, jakie powstały w Zagrodzie, to też wzrost sprzedaży paliwa w lokalnej stacji benzynowej. Można powiedzieć, że może sam Dobków nie zyskał tak wiele, jak lokalna gospodarka, bo na przykład podczas tworzenia Zagrody przez dwa lata zatrudnialiśmy lokalne firmy, które zaopatrywały się także w lokalnych hurtowniach. Wydaliśmy blisko 3,5 miliona złotych na tym terenie. Ktoś, kto patrzy na gospodarkę szerzej, musi to zobaczyć.

 

 

Ewelino, jak tak słucham Ciebie, patrzę na to, co robisz, zastanawiam się, ile godzin ma Twoja doba?

Nie wiem J Ale chyba 24. Czasem tylko Krzysiek ma już dość, że ciągle mnie nie ma, a jak jestem, to też jakby mnie nie było. Wszystko, co związane z Villa Gretą, jest na jego głowie. Bywa, że mi się mąż buntuje. Wtedy gaszę ognisko zapalne i dalej biegnę do pracy.

 

Czy Ty, dziewczyna z Opoczna, zrosłaś się już z Dobkowem?

Kiedy mówię o Dobkowie, zawsze myślę „u nas w domu”, to chyba tak.

 

Czyli niewątpliwie jesteś człowiekiem ziemi złotoryjskiej 🙂

Podobnie jak wszyscy moi koledzy i koleżanki ze Stowarzyszenia Kaczawskiego. Bez nich i naszej współpracy nie zaszlibyśmy daleko. Wiemy, że możemy na sobie polegać. To bardzo ważne.

 

Dziękuję i życzę pomyślnej pracy w Kapitule wyborów Człowieka Ziemi Złotoryjskiej 🙂

 

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *