Jak osiągnąć dół na szczycie :)


Lubię rowerowe przejażdżki. Ale nie lubię się męczyć. Dlatego zwykle relaksacyjnie pedałuję sobie przez 2 – 3 godziny i jest optymalnie i dla mnie, i dla roweru. Jednak od czasu do czasu Mąż wpada na szalony pomysł wyprawy w tereny bardziej odległe niż te, które zwykle eksploruję. A to Bolesławiec, a to Pilchowice, a to Myślibórz (dokładnie rok temu)…Wczoraj też wpadł. Wpadł na Bolków. Zlustrowałam mapę i stwierdziłam, że mogę spróbować, ale jak się zmęczę, to wracam z miejsca, gdzie to zmęczenie zdiagnozuje u siebie. Mąż na to przystał, więc spokojnie ruszyłam z postanowieniem, że zmęczę się gdzieś w połowie drogi do Bolkowa. 
Połowa tej drogi wypadła przed Dobkowem. Ale po 23 kilometrach byłam w miarę rześka i jeszcze optymistycznie usposobiona. Niestety, w Dobkowie droga zaczęła się wznosić, łagodnie najpierw, ale uparcie i długo, a za samą wsią zaczęły się schody. No niedosłownie. Zaczęły się górki, a wraz z nimi mój dół energetyczny. Jednak to jeszcze nie był ten dół, co by go można depresją nazwać. Na to przyszło mi chwilę poczekać. Do Lipy i Jastrowca jechało się całkiem spokojnie, choć zapasy wody szybko mi się kurczyły. Na szczęście Mąż, przewidując moje smocze pragnienie, wyciągnął do mnie pomocną dłoń z zapasowym bidonem. Do Pogwizdowa jechałam jak w transie. Nie wiem, co było w tej wodzie . Za Pogwizdowem pedałowałam z większym trudem i czułam jakbym jechała na skazanie. Co chwilę obiecywałam sobie, że jeszcze kilometr i zwracam. Byłoby to jednak przyznanie się do porażki, a tego nie lubię. Jeszcze bardziej niż zmęczenia .
Niby już niewiele brakowało do celu, ale okazało się, że remont drogi do samego Bolkowa uniemożliwia przejazd i trzeba skorzystać z objazdu. A objazd to było to, co wyzwoliło we mnie nieodpartą chęć ‘rzucania mięsem”. Mąż wie, że strome podjazdy budzą we mnie demony, więc oddalił się na bezpieczną pozycję i i tylko pokrzykiwał z przodu: „Jeszcze tylko dwieście metrów, jeszcze tylko sto metrów, zaraz będziesz na szczycie.” Czułam się jakbym faktycznie zdobywała koronę Sudetów, a to było tylko 150 metrów przewyższenia. Gorzanowice zapamiętam jako miejsce, w którym straciłam wiarę w siebie i osiągnęłam dno emocjonalno-somatyczne .

 

Dlatego na tej przełęczy zsiadłam z mojej Gazeli i, dając sobie pretekst do odpoczynku, wyciągnęłam aparat. To był ten jedyny raz, gdy z niego skorzystałam podczas wyprawy. Kiedy już wypstrykałam całe otocznie, otarłam pot z czoła, wydłubałam go z oczu, mogłam jechać dalej. Na moje szczęście aż do samego Bolkowa było z górki. Taka nagroda za wytrwałość . W Bolkowie wpadłam do pierwszej napotkanej knajpy, bo głód kofeinowy był już tak dotkliwy, że mógł uniemożliwić mi powrót do domu. Obawiałam się tylko, że Mąż powie: „Wracamy tą samą trasą”. Wspinanie się ponownie na przełęcz w Gorzanowicach nie wchodziło w grę. Już wolałam wydać ostatni grosz na hotel w Bolkowie i zostać tam do dnia następnego, niż przeżywać na powrót to, co niedawno o depresyjny nastrój mnie przyprawiło. Na szczęście Mąż zna mnie już na tyle długo i tak gruntownie, że po analizie mapy zaproponował trasę dłuższą, ale płaską. Faktycznie wracaliśmy wzdłuż Nysy Szalonej przez Świny, Wolbromek, Kłaczynę i Roztokę (warto zobaczyć miejscowy pałac). Jechało się szybko, równym tempem i bez towarzystwa aut. Tak dotarliśmy do Jawora. Tu mieliśmy już na liczniku 70 km. Nic dziwnego zatem, ze zrobiliśmy sobie małą pauzę w miejscowym parku, mobilizując się wzajemnie do dalszej drogi i ustalając logistykę naszego powrotu. Zdecydowaliśmy, że ominiemy główną trasę, pojedziemy bocznymi drogami, najpierw ścieżką rowerową w stronę Myśliborza, potem odbijemy na Piotrowice, Męcinkę i w Chroślicach dotrzemy do drogi wojewódzkiej. Jeszcze czekało nas kilka małych wzniesień za Sichowem, ale już za Łaźnikami było w dół, a potem płasko do samego domu. Pod domem zauważyłam, że brakuje mi 4 kilometrów do 100. Mimo że byłam już wrakiem samej siebie, na dodatek wrakiem odwodnionym i głodnym, postanowiłam dokręcić po mieście jeszcze te brakujące kilometry i w konsekwencji zanotowałam z satysfakcją 100 km na swoim endomondo .
Czasem warto założyć plan minimum, by w rzeczywistości osiągnąć swoje maksimum. Nawet jeśli potem siadanie sprawia pewien dyskomfort . Ale jutro będzie lepiej .

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *