Mój świat “na umyśle”

Czy ktoś jeszcze oprócz mnie zna zabawę „na umyśle”? Bawiłam się w nią przez całe wczesne dzieciństwo, bo wyobraźnię to ja miałam. „Na umyśle” pod wierzbą płaczącą na bajorku babcinym miałam swoją bazę. Tam dowodziłam całym wymyślonym przez siebie domem. Tam „na umyśle” gotowałam prawdziwą zupę z zebranych na łące chwastów. „Na umyśle” ją jadłam i częstowałam przyjaciółkę, która nie miała takiej wierzby i takiej bazy. Ani takiej wyobraźni.

Na podwórku kilkusteletnia lipa „na umyśle” była moim drugim domem. Wymarzyłam sobie, że kiedyś dziadek w szerokim pniu wydrąży mi schody i wydłubie schron dla wnusi. I będę sobie tam siedzieć i nikt mnie nie znajdzie, szczególnie wtedy, kiedy trzeba będzie jeść prawdziwy obiad. Albo cokolwiek innego. Wtedy do życia wystarczało mi powietrze.

„Na umyśle” byłam też pielęgniarką i lekarzem, a nawet księdzem. Swoje miśki faszerowałam zastrzykami z wody, aż do całkowitego zgnicia. Ale wcześniej z babciną książeczką do nabożeństwa, z zawieszoną na szyi stułą (szalikiem) „na umyśle” udzielałam chrztu tym miśkom i lalkom.

Zimą budowałam bazę ze śniegu. Były tam śnieżne fotele, śnieżne stoły, a sople lodu pełniły funkcje kluczy do śnieżnego domu. Tam byłam (w zależności od nastroju) „na umyśle” Królową Śniegu albo…pingwinem.

„Na umyśle” miałam też swój inwentarz: konia, koty, psy. Wszystkie były moje, nie babci.

Zwierzęta kochałam bardzo. Kiedy znalazłam pod drzewem jajeczka ptasie, zabrałam je do torebki, bo wymyśliłam sobie, że wyhoduję z nich własnego bociana albo przynajmniej jaskółkę. Niestety, o jajeczkach w torebce zapomniałam i przypomniały mi się one same, kiedy kącik z zabawkami, gdzie wrzuciłam torebkę, zaczął cuchnąć. Okazało się, że jajeczka były uszkodzone i zamiast ptaków, wykluły się z nich paskudne robale. Oczywiście narobiłam krzyku i uciekłam z domu, stanowczo odmawiając później powrotu, bo choć zwierzęta lubiłam, to jednak nie w formie białych robali.

Bardzo chciałam mieć swojego psa, ale rodzice najpierw się nie zgadzali, a potem tłumaczyli: „po co ci pies, masz brata”. Więc psa sobie wymyśliłam.

Chodziłam z wyciągniętą ręką i prowadzałam dumnie swojego wilczura „na umyśle”. Mój pies zawsze siedział koło mnie. Nawet w poczekalni ośrodka zdrowie, gdzie urządziłam awanturę kobiecie, która zajęła sąsiednie krzesło. A przecież tam już siedział mój pies „na umyśle”.

Mamie było za mnie wstyd. Ale z tego, co wiem, to ona też miała swój epizod z zabawą „na umyśle”.

Jako kilkulatka została sama w domu, bo rodzice poszli w pole. Przed wyjściem jej mama ugotowała pierogi, by po pracy wrócić na gotowy obiad. Jednak moja mama, która zawsze miała rozwinięty instynkt społeczny, ale mniej już samozachowawczy, postanowiła bawić się w sklep. I przez okno wszystkim przybyłym dzieciakom ze wsi sprzedała te pierogi za pieniądze „na umyśle”, czyli zielone liście, być może końskiego szczawiu bądź babki.

Konsekwencje tego biznesu „na umyśle” były dość bolesne, bo moja babcia po przyjściu z pola nie miała zrozumienia dla pustego garnka, ani stosu „zielonych”.

Dziś już nie potrzebuję zabawy „na umyśle”. Dom mam prawdziwy, zupy gotuję na serio, psa też posiadam, dla własnych dzieci jestem pielęgniarką i lekarzem…Wszystko się spełniło. Tyko czasem biorę tego psa na smycz, idę w pola, patrzę na zboża i motyle i „na umyśle” bawię się w świat sielski, gdzie nie ma ludzi, którzy skaczą sobie do oczu. A w tę zabawę chyba jeszcze długo przyjdzie mi się jeszcze bawić.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *