Myśli wiatrem zachodnim przywiane

Śniadanie wielkanocne to jeden z takich momentów w roku, kiedy wstaję od stołu z poczuciem podwójności. To skutek tego, że mama karmi najlepiej, to również efekt mojego łakomstwa i żarłoczności. W niedzielę wielkanocną rozumiem, dlaczego nieumiarkowanie w jedzeniu należy do grzechów głównych. W ten dzień nie sposób utrzymać ujemny bilans kaloryczny, co trzeba potem odpokutować przez kolejne tygodnie.

Dzisiaj postanowiłam w tym energetycznym rozliczeniu utrzymać przynajmniej równowagę po stronie Winien i Ma, więc wsiadałam na rower. Zwykle taka przejażdżka wprawia mnie w dobry nastrój. Wiadomo – endorfiny, wolność i ten wiatr we włosach 🙂

Dziś wiało od zachodu, wiało na chłodno. Aby nie brać tego na twarz, odwracałam głowę w prawo i tym samym wlepiałam wzrok w przydrożne rowy drogi wojewódzkiej. Rowy, które po zimie odsłoniły to, co wstydliwe. Albo inaczej – wiosennie zakwitły śmieciem. Mijałam puszki po energetykach, po piwie, plastikowe i szklane butelki, kubki po kawie z Obajtkowa, stare opony, a nawet jedną kołdrę(!). Myli się ten, kto myśli, że przy drogach gminnych było lepiej. Tam to dopiero panował urodzaj: styropianowe opakowania po jedzeniu na wynos, stare lodówki, obudowa po telewizorze, kolekcja plastikowych wieszaków, pokrywki, ceraty kuchenne, czarne worki z nieustaloną zawartością…Nie pomagały mi w odzyskaniu dobrego samopoczucia połacie żółtych kwiatów, których nazwy zwykle nie pamiętam, dywany zawilców i kępki fiołków. W rywalizacji o najbardziej spektakularny widok kwiaty przegrały z plastikiem i szkłem. Jechałam zdegustowana tym wiosennym ekshibicjonizmem rowów i w przewietrzonej zachodnim wiatrem głowie kołatała mi myśl, że jesteśmy narodem brudasów. Niech nas nie rozgrzeszają te estetyczne podwórka z równo przystrzyżonymi trawnikami okolone klinkierowym murem. To, że umiemy zadbać o swoje, nie czyni nas porządnymi. Ci sami ludzie, którzy wypychają sobie gęby ekologicznymi frazesami, wrzucają swoje śmieci do „niczyich” rowów lub cudzych ogródków. Mamy to szczęście i jednocześnie pecha posiadać jeden z największych ogrodów w mieście. Prawie dwa hektary, ponad 600 metrów ogrodzenia, przez które na nasz teren lądują cudze odpady. Ostatnio Mąż, sprzątając po zimie ogród, z kilku metrów kwadratowych wywiózł taczkę butelek i puszek. Nie muszę chyba dodawać, że nie były to nasze śmieci? Tak samo jak nie nasza była suszarka do bielizny, okap kuchenny i plastikowe wiadro do mopa rotacyjnego 😉

Nie były nasze stare okna, które sąsiad przez roztargnienie zapewne zostawił po naszej stronie płotu, a nie na PSZOKu.

Te wszystkie myśli truły mi radość wiosennej, wielkanocnej przejażdżki. I pewnie wróciłabym do domu w podłym nastroju, gdyby nie fakt, że mniej więcej w połowie trasy spotkałam na swej drodze dudka. Takiego prawdziwego, barwnego ptaka, którego do tej pory miałam okazję podziwiać na cudzych zdjęciach. Dudek, zaskoczony moją obecnością, chwilę zatańczył na asfalcie, a potem nabrał rozpędu i czmychnął w dal. Niestety i ja byłam tym spotkaniem równie zaskoczona, więc nie zdążyłam uruchomić aparatu, dlatego musicie mi uwierzyć na słowo, że to spotkanie było faktem 🙂

Do domu przywiozłam za to zdjęcia zawartości przydrożnych rowów, ponieważ plastik i szkło są mniej płochliwe niż ptaki. A szkoda.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *