Co by tu jeszcze spieprzyć…

Właśnie dziś po drugiej już maturze próbnej w tym roku szkolnym przyniosłam stos arkuszy, z którymi będę walczyć pewnie kolejny miesiąc. Dopiero niedawno udało mi się wygrzebać spod poprzedniej kupy papierów, jeszcze nie złapałam równowagi ducha, a już zaserwowano mi atrakcję na miarę lektury „Ulissesa” Joyce’a. Co ja piszę „Ulisses” przy tym to fraszka igraszka.


Kto nie jest polonistą, pewnie nie wie, że od tego roku matura składa się z dwóch testów i wypracowania. Te dwa testy, które sprawdzają tzw. język w użyciu (bez sprośnych skojarzeń proszę) oraz znajomość historii literatury zajmują jeden arkusz, a drugi to wypracowanie, w tym roku ulgowo na minimum 300 słów (oczywiście nauczyciel powinien policzyć, czy nie ma mniej) trzeba pomnożyć przez liczbę uczniów w klasie. Ja mam 32. Więc zabawa będzie trwać i trwać. Być może do gwiazdki. Nie mam się co spieszyć, bo i tak ocen za to nie mogę brać pod uwagę przy klasyfikacji. Zatem moja orka służy tylko informacji zwrotnej w postaci odpowiedzi na pytanie: ile uczeń nie wie, ale uczeń i tak bez tego wie, ile nie wie i mówi: „do matury zdążę!”. Co nie przeszkadza mu w poganianiu nauczyciela pytaniami: „Czy sprawdziła już pani nasze matury?”
No cóż sama sobie wybrałam. Mogłam iść na AWF (o tym już kiedyś pisałam) albo po prostu na kasę do dyskontu (co sugerują nauczycielom społeczni doradcy). Dlatego nie mam pretensji o to, że jako polonista co jakiś czas przekopuję się przez stertę wypracowań i testów. To wszystko jest do zniesienia. Jednego tylko nie mogę zrozumieć. Nie pojmuję, dlaczego polonistom i egzaminatorom maturalnym z tego języka robi się co chwilę mało śmieszne żarty w postaci zmian reguł egzaminu, kategorii oceniania i klasyfikacji błędów. Nie dość, że wypracowanie z języka polskiego trudno ocenić obiektywnie (to samo wypracowanie różne komisje egzaminacyjne są w stanie ocenić rozmaicie, czego dowodzą skuteczne odwołania od wyników), to jeszcze tak się rozmydla kryteria.
Wyobraźcie sobie, że aby ocenić wypracowanie, polonista nie tylko musi co najmniej dwukrotnie je przeczytać, nanieść adnotacje na marginesie, podkreślić błędne zapisy, ale – co gorsza – przebrnąć przez 13 stron kryteriów oceniania i na przykład zdecydować się, czy argumentacja jest bogata, czy trafna, a może tylko zadowalająca (Pytanie: kogo? Którego polonistę? Tego z warszawskiego renomowanego liceum czy ze zwykłego ogólniaka w małym miasteczku?) Czy kontekst wykorzystano funkcjonalnie czy częściowo funkcjonalnie, czy praca zawiera fragmenty erudycyjne, czy nie. Czy uczeń operuje zadowalającym (Kogo?) zakresem środków językowych, czy szerokim. W teorii jakoś to nawet wygląda i brzmi, ale kiedy te kryteria próbuje się przyłożyć do typowej pracy pisanej zlepkiem korpogwary, slangu rodem z twittera i innowacji frazeologicznych, poprzetykanej spójnikiem „iż”(co by prace wzniosło na wyżyny stylu), to raczej percepcja polonisty wysiada po najpóźniej piątym wypracowaniu.
Co więcej – jeszcze kilka (chyba 8 lub 9) lat temu uczono nas na szkoleniach nowego oznaczania kryteriów i błędów literkami alfabetu od A do H, od tegorocznej matury mamy stosować korektorskie znaczki, a oznaczenia błędów sprzed poprzedniej reformy. Paranoja.
Mam wrażenie, że w MEiN oraz w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej siedzą tęgie głowy, które analizują, „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie”.
Bo w tym jest sedno, drodzy rodacy by się faceci czuli potrzebni
W domu i w pracy.
Niechaj ta myśl im wzrok rozpromienia, niech zatrą ręce,
Że tyle jeszcze jest do spieprzenia, a będzie więcej.”
Zatem, panowie, jest jeszcze kilka obszarów, na przykład można by pomajstrować przy liście lektur, dołożyć kilka niestrawnych bogoojczyźnianych pozycji, które nawet polonistę o mdłości przyprawią. Czemu nie? I tak już nikt nie czyta, więc nikt nawet nie zauważy. A wy sobie wypłacicie kaskę za innowacje, bo chyba o to chodzi w tym wszystkim.
*
Jestem egzaminatorem od kilkunastu lat. Mam na to papier, szereg kursów dokształcających i bezsprzecznie doświadczenie. I wiem jedno – jeszcze chwila, a nie będzie miał kto sprawdzać matur, chyba że nas siłą do tego przekonacie. A ja się nie uda, to może warto na wszelki wypadek zacząć doszkalać siostry zakonne, katechetów i innych ochotników spoza branży. Już kiedyś pomogli

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *