Dzień, który skończył się w południe

Wczoraj, zerknęłam w kalendarz i w oczy rzucił mi się dopisek przy drugim lutego: Dzień Pozytywnego Myślenia. Oho – myślę sobie – jeszcze nie wylazłam z Blue Monday, a już trzeba się nakręcić na inny biegun. Ale że czasem stawiam sobie dziwne wyzwania, stwierdziłam: Dobra. Wchodzę w to!


Dziś budzę się i, jak to ostatnio się zdarza, mam problem z identyfikacją miejsca i czasu. Gdy już uda mi się przedrzeć przez mgłę, która o poranku dość mocno otula mój mózg, i dociera do mnie, że jest czwartek, a nie – dajmy na to – sobota, mam ochotę znowu zamknąć oczy i poczekać w tym stanie na weekend. Ale przypominam sobie wyzwanie. Ok, czwartek – wcale nie jest tak źle, zawsze mogło być gorzej, bo mógłby być poniedziałek. Poza tym czwartek, to prawie piątek, a w perspektywie wreszcie wolny weekend.
Idę do łazienki. Staję na wagę, choć to bardzo ryzykowne w tym momencie, bo cały plan bycia pozytywnie nakręconą może runąć. I rzeczywiście. Po miesiącu i dwóch dniach tak zwanej zmiany nawyków żywieniowych raptem kilo trzydzieści na minusie. Jasna cholera, jak tak dalej pójdzie, to do emerytury nie zrzucę tych nadmiarów (na głodowej emeryturze same się zrzucą). Ale znowu się upominam – myśl pozytywnie, przecież mogłoby być na plusie po tych wczorajszych grzeszkach w restauracji.
Zabieram się za czesanie, splatane włosy stawiają opór szczotce. Już mam ochotę rzucić soczystym mięsem, ale przypominam sobie, jak to fajnie mieć włosy, gdy kiedyś się ich nie miało.
Wychodzę z domu. Jest prawie jasno, jeszcze parę tygodni temu o tej porze panował mrok – zauważam, że powoli wchodzi mi w krew pozytywne nastawienie. Oby tak dalej. Co prawda wieje, ale jakby mniej niż wczoraj, a skoro wczoraj nie wyłączyli prądu, to dziś może też nie będzie blackoutu. Poza tym przy takiej pogodzie nie będę musiała nigdzie wychodzić i poczuję się zmotywowana do sprawdzania wypracowań.
W pracy próbuję utrzymać pozytywny nastrój, co więcej – zarażać nim innych. Gdy koleżanka narzeka, że połowa klasy dostała ze sprawdzianu jedynki, mówię jej: ale połowa zaliczyła, co nie? Po długiej przerwie, zamiast marudzić, że znowu trzeba iść na lekcje, powtarzam sobie: do weekendu zostało półtora dnia, a do ferii tydzień i półtora. Co prawda jakiś przebłysk racjonalizmu przypomina mi, że dwa pierwsze dni tych ferii spędzę na szkoleniu, ale szybko płoszę tę niestosowną myśl.
Jest super. Coraz bardziej podoba mi się ten challenge.
Idę ze względnym optymizmem na kolejną lekcję, a tam po kilku minutach pada w moim kierunku pytanie: Sprawdziła pani już te wypracowania? Kurczę mogłabym je zignorować, ale ono padło, stało się faktem i mam wrażenie, że odbije się echem od świeżo wymalowanych ścian mojej pracowni, a potem wkręca mi się jak świder w uszy i już wiem.. wiem, że wszystko na nic.
A tak się starałam…. Mój Dzień Pozytywnego Myślenia skończył się w południe. Teraz już mogę włączyć internet, przejrzeć wiadomości z kraju i ze świata… 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *