W cieniu Góry

Wychowałam się w cieniu Góry. Słońce chowało się za nią pod koniec jesieni, a wracało w połowie lutego. Kilka miesięcy w roku podwórko skrywały mrok i chłód. Może dlatego tak lubiłam wiosnę, bo słońce już wtedy nie przejmowało się garbem Góry i można było się wygrzewać w jego promieniach.. Góra nazywała się Willenberg. Tak o niej mówiła babcia i jej sąsiedzi z Sędziszowej. Teraz, kiedy nie ma już babci ani nikogo z jej sąsiadów, nikt nie pamięta Willenbergu. Góra jest po prostu Wielisławką.
Jako dziecko traktowałam tę Górę za część swojej przestrzeni. Jeszcze nie umiałam dobrze chodzić, kiedy babcia targała mnie po pagórkach Willenbergu, bo na łąkach za Górą pasły się jej krowy, a krowy trzeba było wydoić, napoić, przewiązać. I niosła mnie po leśnych ścieżkach Góry, bo samej w domu zostawić nie mogła.
Kilka lat później już na własnych nogach z nią dreptałam tymi samymi ścieżkami, kiedy szłyśmy na leśne polany, bo tam rosły najsłodsze maliny. Babcia niosła wiadro, a ja z przerażeniem na nie patrzyłam i wiedziałam, że dopóki się nie wypełni owocami, nie wrócimy do domu. Komary cięły mnie bezlitośnie, ale na nic zdawały się skargi i marudzenie, bo babcia to była uparta kobieta i jak zaplanowała zrobić sok z malin, to tak miało być. Po powrocie do domu zwykle ruszało ją sumienie i robiła mi okłady z octu na wielkie i swędzące bąble po komarach i karmiła wapnem w tabletkach, A ja w przerwie między drapaniem rąk i nóg pomagałam jej wyciskać sok z malin przez tetrową pieluchę.
Willenberg to też miejsce tajemnic. We wsi szeptano, że tam Niemcy schowali złoto. Rozpalało to nie tylko dziecięcą wyobraźnię. Dorośli też łakomili się na skarb i kopali dołki na grzbiecie Góry lub pakowali się do jaskini nad rzeką, w której pewnie nic poza nietoperzami nie było. To, że nikt niczego nie znalazł, nie przeszkadzało pozostałym, którzy mieli nadzieję, że to właśnie im się uda odkryć poniemieckie skrzynie. Szeptano też wśród dorosłych o Herbercie Klose, który po wojnie został w Sędziszowej, choć inni Niemcy uciekli. To był niezbity dowód, że właśnie on pilnuje skarbu i tylko on wie, gdzie naprawdę należy go szukać. Nigdy nie poznałam Herberta Klose. Ale był prawdziwy i jednocześnie legendarny. Umarł i nie wyjawił swojej tajemnicy. A może nie było żadnej tajemnicy?
Niemniej jednak dziury po poszukiwaczach dalej straszą na Willenbergu. One na pewno są prawdziwe. Tak jak prawdziwe są ruiny poniemieckiej restauracji na szczycie. Jako dziecko znajdowałam nam okruchy porcelany, butelki z niemieckimi napisami i zardzewiałe garnki. To były dla nas, dzieciaków prawdziwsze skarby niż mityczne skrzynie ze złotem.

Dziś odwiedziłam swój Willenberg. Moją Górę. Stoi dalej ta sama, obdrapana przez czas i ludzi. Stałam na szczycie i patrzyłam na moją wieś z dzieciństwa, potem na wijącą się wstęgę Kaczawy i jak nigdy dotąd prawdziwszymi nie były słowa: panta rhei.

P.S. Tak się widzi z Góry

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *