Przeszła właśnie nad miasteczkiem pierwsza w tym sezonie burza. Żaden tam Armagedon, zwykłe pomruki niezadowolonych przestworzy, mały foch nieba.
Burze są piękne, ale tylko na zdjęciach albo na żywo, gdy siedzę ubezpieczona czterema ścianami i dachem. Ekscesy natury powodują u mnie odruch kwoki, która chce mieć poczucie bezpieczeństwa swoich bliskich. Mąż śmieje się z moich fobii. Nie rozumie, co mnie przestrasza w błyskawicach i grzmotach. A ja nie rozumiem jego odwagi. Kiedyś, a było to pewnie 8 lat wstecz, pojechaliśmy jako klub fotograficzny utrwalać na zdjęciach biegaczy podczas Katorżnika. Ten ekstremalny bieg był nad jeziorem Kokotek koło Lublińca. Każdy z nas wybrał sobie miejsce, z którego miał strzelać fotki uczestnikom Katorżnika. Ja stanęłam na drewnianym pomoście, z którego widok na moczących się w wodzie biegaczy miałam całkiem atrakcyjny. Od razu wyobrażałam sobie zachwyt nad ujęciami, które wyjdą z mego aparatu. Nie przewidziałam jednego. Nie przewidziałam, że sierpniowy całkiem pogodny poranek zamieni się w burzowe i ulewne południe. A się zamienił. I to bardzo. Nie miałam wyjścia. Stałam na tym pomoście, podskakując za każdym uderzeniem pioruna. A gromy waliły w jezioro jak wściekłe. Z nieba lało się tak, że trzymanie aparatu na tym deszczu graniczyłoby z szaleństwem. Poza tym i tak niewiele było widać zza ściany deszczu. A mimo to stałam na tym durnym pomoście, bo nie bardzo było dokąd uciec. Poza tym pamiętałam, że przed czymś groźnym, jak na przykład lwem lepiej nie uciekać i warto udawać martwą, bo jeszcze dogoni i …po człowieku.
Tak, burze w kontakcie bezpośrednim nie są mi miłe.
Pamiętam, że mogą być też kosztowne. Podczas jednego nocnego gromobicia zbłąkany piorun uderzył w nasz samochód. Auto stało przed domem. Huk był na tyle mocny, że wyrwał ze snu mojego Męża, który na hałasy zwykle porą nocną jest odporny A na pewno był podczas niemowlęctwa naszych synów. Oprócz huku był błysk oślepiający i w konsekwencji tego wszystkiego dziura w szybie, lusterku i ogólny defekt instalacji elektrycznej w aucie tym i po sąsiedzku stojącym. Nie tylko samochody padły wówczas ofiarą tej burzy, ale również sieć komputerowa. A ja mogłam przekonać Męża, że jak jest burza, to lepiej nie igrać z życiem, na przykład wchodząc na pagórek, by stamtąd chwytać obiektywem pioruny (a to mu się zdarzało).
Jedynie mój młodszy syn od zawsze rozumiał, że z piorunami nie ma żartów. Kiedy wracaliśmy z wakacji w ulewie i przy towarzyszących jej błyskawicach, koleżanka uspokajała mnie, kierowcę, że w aucie jest bezpiecznie, bo to taka „puszka Faradaya”. A młody Maks na to: „tak, chyba raczej Pandory”.
I niech mi nikt nie mówi, że burza jest fajna. No chyba że na zdjęciach. Ale jak zrobić takie zdjęcie, kiedy podczas gromobicia siedzę w domu z zamkniętymi oczami ????
Burze są piękne, ale tylko na zdjęciach albo na żywo, gdy siedzę ubezpieczona czterema ścianami i dachem. Ekscesy natury powodują u mnie odruch kwoki, która chce mieć poczucie bezpieczeństwa swoich bliskich. Mąż śmieje się z moich fobii. Nie rozumie, co mnie przestrasza w błyskawicach i grzmotach. A ja nie rozumiem jego odwagi. Kiedyś, a było to pewnie 8 lat wstecz, pojechaliśmy jako klub fotograficzny utrwalać na zdjęciach biegaczy podczas Katorżnika. Ten ekstremalny bieg był nad jeziorem Kokotek koło Lublińca. Każdy z nas wybrał sobie miejsce, z którego miał strzelać fotki uczestnikom Katorżnika. Ja stanęłam na drewnianym pomoście, z którego widok na moczących się w wodzie biegaczy miałam całkiem atrakcyjny. Od razu wyobrażałam sobie zachwyt nad ujęciami, które wyjdą z mego aparatu. Nie przewidziałam jednego. Nie przewidziałam, że sierpniowy całkiem pogodny poranek zamieni się w burzowe i ulewne południe. A się zamienił. I to bardzo. Nie miałam wyjścia. Stałam na tym pomoście, podskakując za każdym uderzeniem pioruna. A gromy waliły w jezioro jak wściekłe. Z nieba lało się tak, że trzymanie aparatu na tym deszczu graniczyłoby z szaleństwem. Poza tym i tak niewiele było widać zza ściany deszczu. A mimo to stałam na tym durnym pomoście, bo nie bardzo było dokąd uciec. Poza tym pamiętałam, że przed czymś groźnym, jak na przykład lwem lepiej nie uciekać i warto udawać martwą, bo jeszcze dogoni i …po człowieku.
Tak, burze w kontakcie bezpośrednim nie są mi miłe.
Pamiętam, że mogą być też kosztowne. Podczas jednego nocnego gromobicia zbłąkany piorun uderzył w nasz samochód. Auto stało przed domem. Huk był na tyle mocny, że wyrwał ze snu mojego Męża, który na hałasy zwykle porą nocną jest odporny A na pewno był podczas niemowlęctwa naszych synów. Oprócz huku był błysk oślepiający i w konsekwencji tego wszystkiego dziura w szybie, lusterku i ogólny defekt instalacji elektrycznej w aucie tym i po sąsiedzku stojącym. Nie tylko samochody padły wówczas ofiarą tej burzy, ale również sieć komputerowa. A ja mogłam przekonać Męża, że jak jest burza, to lepiej nie igrać z życiem, na przykład wchodząc na pagórek, by stamtąd chwytać obiektywem pioruny (a to mu się zdarzało).
Jedynie mój młodszy syn od zawsze rozumiał, że z piorunami nie ma żartów. Kiedy wracaliśmy z wakacji w ulewie i przy towarzyszących jej błyskawicach, koleżanka uspokajała mnie, kierowcę, że w aucie jest bezpiecznie, bo to taka „puszka Faradaya”. A młody Maks na to: „tak, chyba raczej Pandory”.
I niech mi nikt nie mówi, że burza jest fajna. No chyba że na zdjęciach. Ale jak zrobić takie zdjęcie, kiedy podczas gromobicia siedzę w domu z zamkniętymi oczami ????