Nie wiem, czy jeszcze ktoś tak ma, ale ja nie umiem przejść obojętnie obok świeżutkich, upadłych z drzewa kasztanów. Niezależnie od tego, ile mam lat, schylam się i podnoszę je, by napawać się gładkością ich skórki i cudownie wypolerowanym brązem. Wkładam do kieszeni i po jakimś czasie znajduję je w tym samym miejscu, ale już nie są tak atrakcyjne. Cóż…destrukcyjna rola czasu ????.
Nie wiem, czy to odruchowe zbieractwo ma związek z próbą odtworzenia dzieciństwa, czy to jakiś atawizm (być może człowiek pochodzi od świni?). Rzeczywiście z dzieciństwa każdy z nas chyba pamięta, że zbierało się pierwsze oznaki jesieni i przynosiło na zajęcia techniczne żołędzie, kasztany, jarzębinę, a na przyrodę lub plastykę kolorowe liście. Z żołędzi, kasztanów i zapałek robiło się potem ludziki i jakieś pokraczne zwierzęta, które były wątpliwą ozdobą półek w szkole czy w domu. Z jarzębiny robiłam korale, nawlekając owoce na nitkę. Korale miały krótki termin przydatności i czasami brudziły ubranie, więc i tak nikt ich nie nosił, były zatem podobnie przydatne, jak ludziki z kasztanów i żołędzi. Ale przecież nie o praktyczny wymiar tej zabawy chodziło, lecz o radość uczestniczenia w niej.
Trochę inaczej spojrzałam na to już jako mama małego Kacperka, któremu o tym, że ma przynieść do przedszkola czy szkoły płody jesieni, przypominało się na kilkanaście minut przed wyjściem z domu.
Ale chyba każda matka ma na swoim koncie takie historie, więc nie ma sensu się nad tym rozwodzić.
Dziś dzień kropki i tak sobie myślę, że właśnie kasztany są takimi kropkami, które stawia się na końcu lata ????.