“Chleba naszego…”


Nawet nie wiedziałam, że jest takie święto. Wczoraj obchodziliśmy Dzień Chleba. Tak się złożyło, że z powodu nadmiaru obowiązków pieczywo kupiłam dopiero pod wieczór w dyskoncie, kiedy wybór z racji pory miałam raczej ograniczony. Zatem na celebrację nie było sposobu. Ale okazja na refleksję się znalazła, bo tak mam, że myślę nawet wtedy, gdy brakuje mi czasu.
I pomyślałam sobie, że ciężko żyłoby mi się bez chleba. Mimo, że nie jest to przychylny czas dla tego wypieku, bo oskarżany jest o wywoływanie wszystkiego, co najgorsze w naszych trzewiach, to nie umiem z tych “morderczych” węglowodanów zrezygnować.
W domu mojej babci był chlebowy piec, bardzo rzadko niestety używany. Najczęściej pełnił funkcję małej pakamery, gdzie można było wcisnąć rzeczy w obecnej chwili niepotrzebne. Ale przynajmniej raz, tyle pamiętam, ten piec posłużył babci do pieczenia chleba. Ach…co to był za chleb…
W dzieciństwie chleb wystarczyło polać swojską śmietaną i posypać cukrem, by poczuć się jak w niebie.
Chleb lubiłam nawet wtedy, kiedy niczego innego do jedzenia nie akceptowałam. Wystarczyła mi chrupiąca skórka i miękki miąższ, który lepiłam w kulki. Na stole mogło być wiele potraw, ale mnie wystarczał chleb i ewentualnie grzybki w occie. Pamiętam jak przez mgłę wesele mojego wujka, kiedy goście zasiedli przy suto zastawionych stołach albo bawili się na parkiecie, a mała Iwonka siedziała pod stołem i nienagabywana przez ciocie, babcie i innych krewnych spokojnie jadła zabrany z talerza chleb.
Na chleb czekałam codziennie wraz z powrotem mamy z pracy. Kiedy już pojawiała się w drzwiach, zaglądałam do torby i wyciągałam świeży bochenek, by natychmiast odkroić piętkę i delektować się jej smakiem. Wystarczało mi to zamiast obiadu, do którego już tak chętnie się nie garnęłam.
Kiedy wyjechałam na studia, zrozumiałam, że złotoryjski chleb nie miał sobie równych. I nieważne czy pochodził z piekarni Witkowskich, Wręczyckiego czy z GS-u, był nie do podrobienia. I co z tego, że poznańskie sklepy oferowały bogaty asortyment pieczywa, bochenki różnych kształtów i wariacje składników, kiedy smakowały jak… glina.
Nie tylko za złotoryjskim chlebem tęskniłam, bo i za wodą, która smakowała wodą, a nie rozcieńczonym chlorem.
Dziś już nie ma w naszym mieście kilku piekarni. Idąc ulicą Piłsudskiego nie czuje się aromatu świeżego wypieku, pieszczącego powonienie i wywołującego nie tylko ślinotok, ale też dobre wspomnienia z dzieciństwa.
Dziś sprzedaje się chleb bez glutenu, chleb bez mąki, chleb bez chleba. I czy naprawdę jesteśmy dzięki temu szczęśliwsi, zdrowsi, lepsi?

„Chleba naszego powszedniego….”

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *