Nie napisałabym tego tekstu, gdyby nie dotarła do mnie informacja ze strony osoby związanej ze środowiskiem medycznym, jakoby nauczyciele byli okropnie chimeryczną grupą zawodową, bo najpierw się chcą szczepić, a potem nagle rezygnują. Niechęć lekarzy do nauczycieli jest nam okazywana od lat. Co ciekawe nie działa to w drugą stronę. Znam wielu bardzo rzetelnych medyków, którym zawdzięczam życie i zdrowie. Szanuję ich i jestem im wdzięczna za to, z jak należytą powagą traktują swoich pacjentów.
Na wstępie zaznaczam, że nie jest moim celem zabierać głos w dyskusji na temat zasadności szczepień na covid i liczę na to, że zostanie to uszanowane. Jestem osobą, która ufa nauce, specjalistom, nie uznaję teorii spiskowych i jestem zaszczepiona wszystkimi obowiązkowymi szczepionkami oraz kilkoma dodatkowymi. W piątek dowiedziałam się, że mamy okazję , jako nauczyciele, zostać zaszczepieni na covid, ponieważ jakaś grupa zrezygnowała i 10 szczepionek czeka na kolejne osoby. Przyznam, że o ile wcześniej nie miałam wątpliwości, czy przyjąć szczepionkę, to w momencie, gdy miało się to urzeczywistnić, ogarnął mnie jakiś strach. Pomijam medialne doniesienia o mniejszej skuteczności preparatu, który przeznaczono dla nauczycieli. Pomijam fakt, że kilkoro znajomych mocno to szczepienie odchorowało. Bałam się, że w obecnym stanie zdrowia i przy przyjmowanych przeze mnie lekach może nie być to dobry pomysł. Jednak pomyślałam sobie, że przecież w punkcie szczepień jest lekarz, który mnie zbada, przepyta na okoliczność i albo zakwalifikuje do szczepienia, albo nie. Tym bardziej w to wierzyłam, że w sierpniu szczepiłam się w przychodni na pneumokoki i przez zastrzykiem zostałam bardzo dokładnie osłuchana, zajrzano mi do gardła, zrobiono wywiad…Z taką ufnością poszłam do tak zwanego szpitala węzłowego, czyli naszego powiatowego. Jeszcze nie zdążyłam wypełnić dwóch ankiet, kiedy usłyszałam z gabinetu: Kto następny? Pani jeszcze nie wypełniła ankiety??!” – nie dało się przeoczyć wyraźnego zniecierpliwienia lekarza. W pośpiechu zakreślałam kolejne rubryki, dwukrotnie wpisując te same dane jak pesel, adres itp. Weszłam do gabinetu, lekarz odebrał ankiety, zapytał o imię nazwisko, nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem, dopóki nie dobrnął do tego miejsca ankiety, gdzie zaznaczyłam „nie wiem”.
– Czego pani nie wie?
– Nie wiem, czy leki, które przyjmuję, mają skład wymieniony w ankiecie – tłumaczę.
– A jakie to leki?
– Przeciwzapalne i neurologiczne.
– Aaaa, to nie ma przeciwskazań – lekceważąco machnął ręką, nie zadając sobie trudu ani zbadania mnie, ani dopytania, z jaką dolegliwością związane są przyjmowane przeze mnie lekarstwa. I dalej już tylko pielęgniarka kazał wystawić lewe ramię, wbiła igłę przykleiła plaster, dostałam glejt i informacje, że powinnam 10 minut posiedzieć na korytarzu .Z 10 osób, które wraz ze mną zostały zaszczepione, 5 po kilku godzinach miało bardzo wysoką, trudną do zbicia gorączkę, bóle mięśni, łamanie kości. Co najmniej jeden dzień wyjęty z życiorysu. Ilu z nich miało przed szczepieniem objawy infekcji i przeciwskazania do szczepienia – tego nie wie nikt. Za 10-12 tygodni czeka mnie powtórka z rozrywki. Już się boję.
P.S. Nie napisałam tego, by zniechęcać do szczepień, ale by zwrócić uwagę na sposób traktowania szczepionych pacjentów. Nadal mam zaufanie do nauki, znacznie mniejsze do zniecierpliwionych i spieszących się lekarzy.