Sobota, gorący czerwcowy dzień. Obezwładniający od rana upał rozgrzesza niechęć do pracy. Sobotnie porządki niech sobie poczekają na chłodniejsze okazje, a na obiad można przecież zjeść ziemniaki z kefirem. Biorę książkę i idę do ogrodu na hamak. Wreszcie mogę. Tyle dni marzyłam o tym, by polewitować, pobujać się między drzewami.
Dziś okoliczności przyrody stają się moim sprzymierzeńcem. Kładę się z rozkoszą w ocienionym przez gęste liście orzecha włoskiego miejscu i zaczynam czytać. Jedna strona, dwie…chyba nie dam rady. Coś to czytanie wyjątkowo mi nie idzie, rozpraszają mnie dźwięki dochodzące z ulicy, która biegnie kilkaset metrów dalej. Szum aut, basowy warkot motorów…Dokąd ci ludzie jadą? Uparli się, aby to robić akurat teraz? W domu tego nie słyszę, szczelne okna dość skutecznie izolują mnie od hałasu ulicy. Teraz nie mogę wyciszyć dźwięków. Odkładam książkę. Zamykam oczy, może ten dość jednostajny szum wspomagany przez delikatne kołysanie hamaka, uśpi mnie. Niestety, do tych wrażeń dźwiękowych dochodzi stukanie dzięcioła. Kosy też zaczynają mi działać na nerwy, bo gwiżdżą prawie nad uchem. Po moich odsłoniętych ramionach chodzą mrówki. Skąd one się tu wzięły? Otwieram rozgrzane powieki, mam wrażenie że widzę wszystko w podczerwieni. Dopiero po chwili kolory wracają na swoje miejsce. Ze spania nici, z czytania też. Może po prostu sobie poleżę, odpocznę, pomyślę… Wtedy do głowy przychodzi mi, że skoro i tak nic nie robię, to w sumie mogłabym skończyć artykuł albo pojechać do sklepu po lody, albo urwać czereśni…a może zaparzyć kawy? Jasny gwint! A miało być tak fajnie.
Wstaję z hamaka, wracam do domu i zabieram się za obiad, a potem z rozpędu za mycie okien. Chciałabym nauczyć się nicnierobienia.