
Ostatnie lekcje pokazały mi coś, co podejrzewałam, ale próbowałam wyprzeć, udawać, że nie istnieje. Udowodniły mi przepaść, jaką czas wykopał między mną a moimi uczniami. Bo to naprawdę przepaść, a może nawet Rów Mariański czy jakiś krater wulkaniczny.
Gdy zaczynałam swoją drogę zawodową, różnica wieku między mną a moimi uczniami była prawie niezauważalna, bo co to jest jakieś 7 lat. I ja i oni wychowywaliśmy się na podobnych dobranockach, oglądaliśmy „Czterech pancernych”, słuchaliśmy podobnej muzyki. Z biegiem lat, kiedy do dziennika wpisywałam daty urodzin kolejnych roczników, które przyszło mi wychowywać i uczyć, uzmysławiałam sobie, jak ten czas goni i jak coraz młodsze ode mnie dzieciaki trafiają do szkół. To już nie była młodzież w wieku mojego brata, ale równolatkowie najpierw mojego starszego, potem młodszego syna. Potem nastąpił kres dzienników papierowych, pojawiły się elektroniczne i to już sekretarka wypełniała te dane , więc straciłam rachubę, jaki rocznik w danej chwili mam po drugiej stronie biurka. To uśpiło moja czujność. Jedynie fakt, że młodzi od czasu do czasu przekazywali pozdrowienia od rodziców („pani uczyła moją mamę”, „mój tato był u pani w klasie, pamięta pani?”), lekko psuł mi dobre samopoczucie.
Jednak ostatni tydzień zepsuł mi je do imentu. A to wszystko przez maturzystów.
Zbliżamy się do końca ich pobytu w liceum i akurat teraz przyszła pora na omawianie literatury lat 80. i 90. ubiegłego stulecia (ło matko, jak to fatalnie brzmi), czyli czasów, kiedy ja byłam mniej więcej w ich wieku. W kanonie lektur są teksty o stanie wojennym, jego wpływie na jednostkę i społeczeństwo, o rzeczywistości tamtych czasów, czyli permanentnym braku wszystkiego, szarzyźnie życia, o kolejkach, kartkach na mięso i benzynę i o typowo polskim smutku. Kiedy próbuję rozmawiać z młodymi, widzę i słyszę opór powietrza. Tego powietrza, które oddziela moją przeszłość od ich teraźniejszości. Miedzy mną i nimi jest ściana zbudowana przez ten szalenie pędzący czas. Ściana z pleksi. Dla nich nie ma różnicy, czy to zabory, czy druga wojna, czy stan wojenny. Wszystko zlało się w jedną martyrologię narodową i jest po prostu historią. Tak odległą jak dla mnie powstanie listopadowe albo styczniowe.
W sumie nie winię ich za to, choć nie ukrywam irytacji, że nie umiemy już nawiązać kontaktu, bo żyjemy w innych, równoległych światach, totalnie odmiennych kodów kulturowych.
Takie prawo natury. Nie winię ich za to, że nie chcą myśleć o historii, nie rozumieją przeszłości, kiedy przed nimi przyszłość i to w niej muszą znaleźć swoje miejsce. A to wcale nie wydaje się takie proste.
I choć mi smutno, to mimo wszystko im nie zazdroszczę.