Filozofia po kaczawsku

 

Jak zwykle, pod koniec miesiąca, wydaliśmy Echo. I przy okazji mój wywiad z kaczawskimi góralami, co za nic mają wygodne życie, a nade wszystko cenią piekne widoki. Poniżej cały tekst.Filozofia po kaczawsku

Wiedziałam, że są dziwni, bo mieszkają na odludziu i żyją bez prądu. Słyszałam też, że noszą dredy i grają na bębnach. To wystarczyło, żebym zdecydowała się ich poznać. Gdyby nie znajomi, którzy są jednocześnie ich znajomymi, pewnie nie dotarłabym do domu położonego wśród kaczawskich pagórków. Mieszkają niby w Wojcieszowie, ale tak naprawdę do miasta brakuje im około 4 kilometrów. Słowo „brakuje” nie oddaje ich stosunku do problemu. To mnie – mieszczuchowi nasunęło się jako naturalne. Do domu Sylwii i Tomka prowadzi najpierw asfaltowa, dziurawa droga w stronę kamieniołomu, a potem polny dukt, który dość stromo idzie w dół. Wczesną jesienią wszystko wokół wygląda bajecznie, ale wyobraźnia podsuwa mi już inne obrazy, między innymi zaspy po pośladki a w najlepszym przypadku błoto, które wciąga jak bagno. Jak się stąd wydostać, kiedy polna droga nie chce współpracować z kołami samochodu? Odpowiedź znajduję tuż przy ich domu. Stoi tam terenowe auto z napędem na cztery koła. Widok terenówki trochę mnie uspokaja – skoro ci ludzie mają samochód, to znaczy, że chyba zupełnie nie zrezygnowali z cywilizacji. Jest zatem nadzieja, że się dogadamy. Pierwsze lody przełamuje ich pies, który choć głośno szczeka na mój widok, jednocześnie wysyła sprzeczny sygnał, merdając ogonem. To on czy ona? – pytam Tomka. Oczywiście, że ona. Jako mądry człowiek otaczam się wyłącznie kobietami – odpowiada i mam wrażenie, że jest w tym lekko ironiczny. Ale potem już całkiem poważnie traktuje pozostałe moje pytania, a Sylwia uzupełnia zbyt lakoniczne odpowiedzi..

Iwona Pawłowska: Co was sprowadziło w to miejsce?

Tomek Sikorski: Miłość do kamieni, a konkretnie do agatów. Zawsze marzyłem, by mieszkać w Górach Kaczawskich i zbierać agaty. Kiedy poznaliśmy się z Sylwią, okazało się, że mamy podobne spojrzenie na przyszłość. Chcieliśmy mieszkać gdzieś z boku, z dala od miasta, komercji, hałasu. I pojawiła się możliwość zamieszkania tutaj, w tym domku.

I. P: Jak go odkryliście?

T.S: Przez znajomego, który wiedział, czego szukamy. On nam powiedział, że jest taki domek, w którym nikt nie mieszka. Właścicielka zgodziła się nam go wynająć i tak znaleźliśmy się tutaj.

I.P: Chcieliście żyć w takich warunkach? Świadomie zrezygnowaliście
z cywilizacji, z prądu?

T.S: Nie, nie, na początku tu był prąd. Było prawie normalnie, tylko trochę
z boku, na odludziu. Teraz mija równo 15 lat, kiedy się wprowadziliśmy, była tak samo piękna, ciepła jesień. Dla mnie, mieszczucha, który wychował się
w kamiennogórskim bloku i miał wodę bieżącą, gaz, kanalizację, zamieszkanie tu było wyzwaniem. Nie przypuszczałem, że naprawdę na to się zdecyduję, żeby korzystać z wychodka, nosić wodę ze studni i żyć bez prądu. Gdyby nie te pierwsze dwa tygodnie, kiedy pogoda nam sprzyjała i było cudownie wokoło: cisza, zwierzęta, góry, minerały, może nawet bym stąd uciekł. Ale biorąc wszystko pod uwagę, stwierdziliśmy, że to jest nasze miejsce.

I.P: Nie było chwili zwątpienia w sens tej decyzji? Nie rozczarowała was zima, która przyszła po pięknej jesieni?

T.S: A potem to już my należeliśmy do tego miejsca, a miejsce do nas. To nie ma tak, że w życiu są same plusy. Zdecydowaliśmy się na takie życie i ono jest nasze. Po kilku latach kupiliśmy ten dom. Nasi znajomi pukali się w głowę, bo my, wyprowadzając się z miasta, wzięliśmy 500 złotych, młotek, dłuto i parę ciuchów i trochę jedzenia od rodziców z lodówki. Trzysta złotych wydaliśmy od razu na zaległe rachunki. Z perspektywy czasu sam sobie się dziwię,
że szukałem domu, nie mając pieniędzy.

I.P: Szaleństwo?

T.S: Młodość!

I.P.: Jak wam się teraz tu żyje bez wygód? I nie mów, że normalnie, bo kiedy
z powodu awarii przez dwa dni nie miałam ciepłej wody w kranach, to mnie skręcało ze złości.

T.S: Jak się żyje? Inaczej. Sprawiedliwie. I to jest właściwe określenie – za wygódkę, za noszenie wody, za dojazdy do sklepu, za zimę, mamy piękne miesiące od maja do września. To jest nasza opłata za piękno tego miejsca. Żyjemy naprawdę blisko z naturą. Słyszysz te świerszcze? Nie ma nic za darmo. W naturze też.

I.P: Nie mów, że nie wkurza cię, gdy musisz przedzierać się zimą przez zaspy, by pojechać po chleb do sklepu.

T.S: Z radością biorę łopatę, wrzucam ją na pakę i sobie myślę: ale będzie czad!

I.P: Jesteś ekologiem?

T.S: Oszołomem? Tak. Jak widzę gościa, któremu z kieszeni wypada, nawet przypadkiem, papierek na ulicę, to zwracam mu uwagę. A jak widzę takich, co śmiecą umyślnie, dostaję szału. I wtedy muszę zapanować nad nerwami, by spokojnie zareagować.

I.P: Palisz papierosy, do ekologa to nie pasuje.

T.S: Nie jestem idealny.

I.P: Zastanawiam się, czy gdybyś pracował w firmie, na etacie, mógłbyś tak żyć, jak teraz?

T.S: Czasem trudno byłoby mi dojechać do firmy na czas 🙂 Wolny zawód
w tym wypadku to konieczność.

I.P: Co było pierwsze: bębny czy domek na odludziu?

T.S: Bębny to była naturalna kolej rzeczy. Zacząłem się nimi zajmować, jeszcze kiedy mieszkałem w bloku. 20 lat temu zobaczyłem i usłyszałem w Wolimierzu, jak się gra na bębnach. To było coś wspaniałego. Po tygodniu siedzieliśmy sobie ze znajomymi przy ognisku, kolega miał bębenek przywieziony z Tunezji. Grały gitary, a ja, choć nigdy wcześniej tego nie robiłem, zacząłem bębnić. Było wielkie: wow! Poszło tak naturalnie, jakbym się z tym bębnem urodził.
I stwierdziłem, że to jest to! Bębny wtedy były bardzo drogie, więc uznałem, że skoro chcę taki mieć, to go sobie zrobię. I zrobiłem.

I.P: A potem posypały się zamówienia?

T.S: Oj, nie tak od razu, na pierwsze zamówienia musiałem czekać kilka lat.

I.P: To z czego żyliście wtedy, przed erą bębnów?

T.S: Zbieraliśmy grzyby, jagody, butelki, sprzedawaliśmy agaty. W wieku dwudziestu kilku lat nie potrzeba dużo do szczęścia.

I.P: Ale w końcu rozkręciliście mały biznes.

T.S: Pierwszy bęben wykonałem z wyobraźni, nie miałem żadnych instrukcji. Nic dziwnego, że nie działał. Rzuciłem go gdzieś na strych i tak leży. Kolejny mój wyrób był już bardziej fachowy. Przyjechał znajomy, zachwycił się nim
i zapragnął kupić. Sprzedałem. I tak się zaczęło.

I.P: Z czego robisz te bębny?

T.S: Z naszych drzew lokalnych. Z brzozy, z czereśni, klonu, jaworu. Biorę pień, mokry pień, najlepiej z drzewa ściętego, kiedy nie ma liści. Koruję, poziomuję, biorę młotek, dłutko, rysuję kółko z jednej strony, z drugiej strony i jadę.

I.P: Długo tak dłubiesz?

T.S: To zależy, jaki bęben. Są takie, co mają 25 centymetrów średnicy i takie, co mają metr. Te najmniejsze robimy – podkreślam „robimy”, bo Sylwia pracuje
ze mną – wstępnie przez 2 do 3 dni. Potem na miesiąc odstawiamy do suszenia. Po wysuszeniu wydrążony pień idzie do wykończenia z zewnątrz, czyli naciągamy skórę. Trwa to znowu parę dni, a potem jeszcze tydzień ta skóra schnie.

I.P: Jakich skór używacie?

T.S: Na bębny typu djembe (kielichowate) zakładamy skóry kozie lub bardzo cienkie cielęce. Na bębny basowe – duny – zakładamy cielęce lub krowie, podobnie na kongi i na bębny obrzędowe (wielkie). Skóry wyprawiamy sami, metodami naturalnymi, nie stosujemy żadnej chemii, ale metoda jest już moja tajemnicą.

I.P: Słyszałam, że nie tylko wykonujesz bębny, ale i na nich nieźle grasz.

T.S: Tak organizuję warsztaty bębniarskie. Przyjeżdżają do nas w lipcu
i w sierpniu ludzie z całej Polski. Powołaliśmy też niedawno do życia zespół. Nazywa się Korsarze. Gramy szanty w górach :). A gramy, bo lubimy muzykę
i lubimy się spotykać, gramy, bo chcemy coś więcej niż tylko siedzieć przy telewizorze.

I.P: Ale ty przecież nie masz telewizora.

T.S: Mam. Dlaczego mam nie mieć.

I.P: Ale jak ci działa?

T.S: Normalnie, na prąd. Elektryczny. Widzisz, że stoi tu wiatrak? Chwilowo jest nieczynny, siadła przetwornica. Ale zwykle sie kręci.

I.P: Sami to zbudowaliście?

T.S: Kupiliśmy, załatwiliśmy potrzebne pozwolenia, wszystko jest legalne, zarejestrowane. Postawiliśmy wiatrak w 2006 roku. A dziesięć lat żyliśmy całkowicie bez prądu.

I.P: Kiedy załatwialiście dokumenty na ten wiatrak, nikt w urzędzie nie dziwił się waszym planom?

T.S: Nie budziło to zdziwienia, a raczej panikę, co z tym zrobić, bo przepisy
w tej kwestii są bardzo niejasne. Jedno jest już teraz pewne – osoba fizyczna może sobie postawić wiatrak przydomowy, ale nie wolno jej sprzedawać lub oddawać prądu innym osobom fizycznym. Wszystko musi być na własny użytek.

Teraz oprócz wiatraka mamy jeszcze panele słoneczne (z zamiarem rozbudowy). Prąd z tych urządzeń idzie do akumulatorów, a wieczorem z niego korzystamy. Mamy lampy, wspomniany telewizor, ale korzystamy z niego rzadko. Dociera do nas tylko Jedynka i Sylwia ogląda teatr TV. A polityka nas zupełnie nie interesuje. Dobre programy i filmy lecą późno w nocy, a my już wtedy śpimy. A i czasem obejrzymy Wiadomości, bo w końcu trzeba wiedzieć, co się dzieje na świecie, żeby nie być tak całkiem oderwanym. Bo to, że żyjemy w taki sposób, z małą ilością prądu, blisko natury, nie znaczy, że negujemy takie wynalazki jak komputer, Internet…Z techniką jest jak z nożem. Możesz nim smarować chleb, ale również zabijać. Wszystko zależy od intencji.

I.P: To lodówkę też macie?

T.S: Nie! Jesteśmy wegetarianami i lodówka nie jest nam potrzebna. Chociaż nie wykluczamy jej kupna w przyszłości.

I.P: Jak na was patrzą mieszkańcy Wojcieszowa, najbliższej okolicy?

T.S: Mam nadzieję, że dobrze nas odbierają. Chociaż na początku traktowali nas jak sektę. Teraz się tego dowiaduję od młodszych kolegów, którzy dziesięć lat temu jako nastolatkowie chodzili i podglądali nas zza krzaków, bo rodzice coś szeptali na nasz temat.

I.P: Wiedziałeś o tym wcześniej?

T.S: Skąd! Nawet jakbym wiedział, to nic by nie zmieniło. Każdy ma prawo żyć, jak chce. Ktoś lubi dredy a ktoś na łyso…

I.P: A te wasze dredy to wygoda, czy przejaw jakiejś filozofii?

T.S: Kiedyś miałem długie włosy. To było wtedy, gdy słuchałem metalu (Led Zepellin, TSA). Obiecałem sobie wówczas, że nie zetnę nigdy włosów. Ale czas leci, znad czoła włosy wypadły i okazało się, że dredy to jedyna możliwość, by te z tyłu sobie jeszcze zatrzymać. Poza tym to wygodne. Rano wstaję i zawsze jestem uczesany.

I.P: Powiedz szczerze, czy Sylwia podziela w pełni twój światopogląd?

T.S: To już niech ona sama o tym opowie. Jesteśmy razem, ale każdy jest jednocześnie inną osobą.

Sylwia Jastrzębska: Muszę tu trochę Tomka uzupełnić. Kiedy znaleźliśmy ten dom, był w nim prąd i wszystkie media. Chcieliśmy mieszkać blisko natury, blisko lasu. Nie spodziewaliśmy się takiej przygody, że ktoś nam skradnie linię energetyczną. Ale, że miejsce jest tak urokliwe, to stwierdziliśmy po burzy mózgów, że i tak chcemy tutaj zostać. Wiedzieliśmy, że będzie ciężko, nie spodziewaliśmy się, jak bardzo ciężko. Zdecydowaliśmy się pójść w źródła odnawialne energii, co nie znaczy, że wybraliśmy całkowity naturalizm w stylu: wróćmy do tego, co było kiedyś i odetnijmy się zupełnie od cywilizacji.. To nie o to chodzi w naszym życiu. A tak naprawdę prąd elektryczny i wszystkie urządzenia są naprawdę przydatne w życiu i teraz mogę to docenić. Na pewno celem naszego życia nie powinien być coraz większy telewizor.

I.P: Powiedz mi, jak tobie, jako kobiecie żyje się w takich warunkach?

S.J: Spełniam swoje marzenia, za które płacę jakąś cenę. Ale myślę, że będzie coraz lepiej, szczególnie kiedy rozbudujemy naszą małą elektrownię słoneczną.

I.P: Jak rodzina odniosła się do twojej decyzji o zamieszkaniu na odludziu,
w spartańskich warunkach?

S.J: Myślę, że moi rodzice woleliby, abym poszła inną drogą, bo ta, którą wybraliśmy, naprawdę nie jest łatwą. Ale w każdym razie zaakceptowali to
i uszanowali nasz wybór. Mimo, że miałam tylko 19 lat.

I.P: Pewnie chcieli, by córka skończyła studia…

S.J: Ależ my studiowaliśmy! Inżynierię środowiska. Mieszkając tutaj, dojeżdżaliśmy na zajęcia na Akademię Rolniczą.

I.P: Tomek wspomniał, że jesteście wegetarianami. To również część waszej filozofii czy oszczędność, bo chyba nie wygoda?

S.J: Na pewno jest zdrowiej. Poza tym nie chcę cierpienia zwierząt. Obecnie zwierzęta nie są hodowane, ale produkowane. Nie podobają mi się kurze fermy, nie podobają mi się ubojnie, które wyglądają jak obozy koncentracyjne.  Nie znaczy to, że potępiam ludzi jedzących mięso. Ale sama już go nie jem od 10 lat.

I.P: Czujesz się przez to lepiej?

S.J: Jestem bardziej żywotna. Jest mi lżej.

I.P: Masz jakieś danie popisowe?

S.J: Pokrzywa a’la szpinak :). Preferuję prostą kuchnię, bez żadnych udziwnień. Polecam warzywa w każdej postaci i dużo kasz.

I.P: Sami uprawiacie warzywa?

S.J: Mamy mały ogródek, kiedyś był większy, ale praca w ziemi, to ciężki kawałek chleba. Wolimy robić bębny 🙂

I.P: Zauważyłam, że waszego domu nie chroni żaden płot. Nie boicie się tak żyć?

S.J: Kogo? Przed czym nas ochroni ogrodzenie? Sarna przeskoczy płot, złodziej bez problemu przejdzie…Co mi da to ogrodzenie? Poczucie bezpieczeństwa? Bez tego czuję się tu bardzo bezpiecznie. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Na początku, gdy zostawałam sama, każdy szmer mnie niepokoił i sprawiał, że trzęsły mi się kolana. Ale tu jest tak daleko, że nawet listonosz nie przychodzi. Poza tym, bandyty bać się nie musimy, bo tacy ludzie raczej szukają majątku, u nas go nie znajdą.

I.P: Ten dom ciągle remontujecie. Nie macie poczucia tymczasowości, braku stabilizacji?

T.S: Życie jest tymczasowe. Codziennie powinniśmy być przygotowani na to, że nas może nie być. Wszystkie sprawy powinniśmy mieć załatwione.

S.J: No właśnie, ja staram się żyć tak, jakby jutro miał być koniec świata. I w tym momencie, kiedy obejrzę się za siebie, niczego nie żałuję.

I.P: Nie porównujesz się czasem z innymi, z koleżankami ze szkoły, czy podwórka?

S.J: Można się porównywać do lepszych i do gorszych. Najlepiej się w ogóle nie porównywać. Każdy jest inny, każdy ma inną drogę życiową.

T.S: Co do porównywania się, to dorzucę taką historię: jakieś 10 lat temu pojechałem do Wrocławia, do sklepu muzycznego. Wychodzę na ulicę i widzę, że wszyscy chodzą w sztruksach w kratkę. Myślę sobie: co jest? Wszedłem do sklepu, żeby zobaczyć, ile takie portki kosztują. Okazało się, że majątek.
I przyszła taka refleksja: ludzie ciężko pracują, oszczędzają, w zamian wyrzekają się wielu przyjemności, np. czytania książek, spacerów po parku, grania w scrabble, by wydać kasę na spodnie, w których wszyscy chodzą i które za pół roku już będą niemodne. A tak nawiasem mówiąc, wyprodukowanie takiej pary spodni to 70 tysięcy litrów czystej wody.

S.J: Dorzucę jeszcze, że porównywanie się do innych to źródło frustracji. Możemy się porównać do bogatszych od nas i popaść w kompleksy, a możemy odnieść się do kogoś biedniejszego, co wprawi nas w zadowolenie, ale to do niczego nie prowadzi, bo i tak zostaniemy sami ze sobą i ze swoim życiem. Trzeba sie zastanowić, co się chce od życia i co jest ważne, a przede wszystkim, czy mi jest z tym dobrze.

I.P: Myślę, że piękniej i mądrzej nie mogliśmy zakończyć naszej rozmowy.

Wizytę u Sylwii i Tomka zwieńczyła moja nauka gry na bębnach, ale na to zdarzenie spuśćmy zasłonę milczenia, bo choć nauczyciel miał wiele wiary
w sukces, to uczennica okazała się impregnowana na wskazówki mistrza. Sukcesu nie było.

                                                                                                Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Bez kategorii, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *