Owadoterapia

Kilka tygodni temu pisałam o detoksie informacyjnym, jakiemu się poddałam. Nic się nie zmieniło. Nadal jestem na tej specyficznej diecie, czyli nie czytam lokalnych portali. Jednak wydaje mi się, że to wciąż za mało do osiągnięcia szczęścia, a przynajmniej spokoju ducha. Informacje, szczególnie te niepożądane, wdzierają się nawet przez szpary drzwi i niedomknięte okna. Nie trzeba specjalnie się wysilać, by podnieść sobie ciśnienie ludzką głupotą czy chamstwem. One są naprawdę głośne i nie przebija się przez ten rwetes żaden głos rozsądku. Mam nawet wrażenie, że im głupszy człowiek, tym głośniej krzyczy. A ja już tak mam, że reaguję na ludzkie odmóżdżenie odczynem alergicznym.
Dobrze, że nie mam uczulenia na trawy, bo w takich sytuacjach, kiedy czuję, że eksploduję od nadmiaru alergenów, uciekam w zarośla. W te bardziej lub mniej skoszone trawy, krzaki, chaszcze i koję nerwy, szukając biedronek, świerszczy, motyli. One są takie ciche. A nawet jeśli coś mówią, to językiem, który mnie nie dotyka.
Nie wiem, jak się nazywa, i czy w ogóle istnieje, terapia owadami, ale mój przypadek świadczy, że to działa. A najlepsze efekty, bo długotrwałe przynosi utrwalanie obrazów tej fauny na zdjęciach. To uczy cierpliwości. Śledzenie pająków, zabawa w podchody z konikami polnymi, berek z motylami, zabawa w zbijanego z komarami…Mankamentem tej terapii jest jej sezonowość. Aż strach pomyśleć, czym będę się ratować wraz w pierwszymi mrozami, który na kilka miesięcy spłoszy moje owady, a jesień zwarzy liście i trawy.
Ale o tym pomyślę później .

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *