Oglądam zdjęcie plaży we Władysławowie. Dron uchwycił kolorowe plamki usiane gęsto. To wypoczywający nad Bałtykiem Polacy. Ich parawany, koce, parasole. Każdy skrawek piaszczystego pola zaanektowany. I wtedy myślę, dobrze wykombinowałaś. Wszyscy nad morze, a ty w góry. I to nie do Zakpoca czy innego Karpacza, ale na odludzie Ziemi Kłodzkiej.
Wyjazd w nie tak odległe jak zwykle tereny kraju okazał się całkiem przyjemną i zaskakującą przygodą. I niech ktoś nie myśli, że jak jedzie się blisko, to jedzie się krótko. Zawsze można przecież mieć nawigację, która ma własne zdanie o kierunku jazdy, mapę, co upiera się przy swoim i własną wolę, co wie, gdzie chce. Łącząc te trzy czynniki naprawdę można zafundować sobie (wbrew woli) kilkukrotne zwiedzanie Kłodzka :).
Ale nie ma tego złego, co się nie kończy i jak to mąż mówi, „jak zabłądzisz, to odbłądzisz”. Dlatego po trzygodzinnej podróży można uznać, że te 190 km za mną. A przede mną podwoje Siedliska Solej w Janowej Górze.
Pensjonat znałam tylko z reklamówki w Internecie, ale sceptycznie do tego się odniosłam, bo sama wiem, jak można ulepszyć zdjęcie i udoskonalić wirtualnie rzeczywistość. Ale tu nie trzeba było niczego udoskonalać, bo Siedlisko to…co tu dużo mówić, miejsce, w którym chciałoby się po prostu być. Pensjonat umeblowany z gustem. Stare szafy, kredensy, toaletki, stoły, makatki, zdjęcia…czas jakby się zatrzymał. Belle epoque czy inny fine de siecle. Właścicielka bezpretensjonalna. Indywidualnie traktuje każdego gościa. Zaniepokojona, gdy któryś nie pojawia się o swojej zwykłej porze na śniadaniu. Matkuje, ale nienachalna. Doradzi, gdzie warto się wybrać i żałuje, że sama nie może uczestniczyć w wyprawie. Jak mówi – uwielbia góry, ale zimą, kiedy można szusować po stokach. „Chciałam pojeździć na nartach, to zbudowałam pensjonat w górach” – mówi z rozbrajającą szczerością, a potem dodaje „I nie mam na to czasu”.
A czas tu mija zbyt szybko. Niby sześć dni to dużo. Pod warunkiem, że to nie urlop. Ot taka względność czasu. Dłuży się w pracy, skraca na wakacjach. Dlatego trzeba umieć go wykorzystać, by nie żałować niczego.
Wydaje mi się, że robiłam to perfekcyjnie i wycisnęłam z niego każdą sekundę. Tylko śniadania i obiady przeciągałam do granic przyzwoitości, bo bogactwo stołu i kunszt kucharki kazały mi się delektować każdym kęsem. Bo jak odejść od stołu, gdy serwuje się pierogi z soczewicą czy pstrąga w ziołach z żurawiną albo roladki z fileta kurczakowego z fetą i szpinakiem? Jak pogardzić świeżo upieczonym ciastem czy też kieliszeczkiem nalewki ze śliwek? Ehhh kubki smakowe jeszcze czują to wspomnienie :).
Nie samym jedzeniem jednak się żyje, dlatego też smakowałam widoki. Od tego przecież są góry. Wejście na Śnieżnik poprzedzone odpoczynkiem w schronisku przy szklance czeskiego Opata polecam. Zalecam też wspinaczkę na Czarną Górę stromą ścieżyną okraszoną po obu stronach jagodami. Co prawda ze szczytu widok mam mizerny, bo mgła uparła się zawisnąć nade mną, ale już zejście nartostradą i szlakami rowerowymi umożliwia mi podziwianie doliny z malowniczym kościółkiem w Siennej. Po drodze spotykam nawet prawdziwego drwala, który zwozi drewno prawdziwym koniem.
Po trudach marszu, kiedy odczuwałam przebyte kilometry nagradzam się ulubionym cappuccino i koktajlem malinowo-truskawkowym w Puchaczówce, skąd już tylko kilometr dzieli mnie od Siedliska.
Sienna i jej okolice to niezbyt gęsta zabudowa. Często można spotkać opuszczone domy, których wnętrza porastają drzewa przebijające dach lub jego pozostałości. Trochę smutny to widok. Ale najbardziej intrygująca jest wymarła wieś Rogóżka.
Położona około 8 kilometrów od Siedliska kusi mnie bardzo. Nie zraża mnie nawet tym, że nie dotrę do niej samochodem, ani to, że prawdopodobnie nic tam już nie znajdę. Wyprawa do Rogóżki to podróż w czasie. Po drodze prowadzącej wąwozem dostrzegam zarysy ścian domów. Obecnie porośnięte trawą i drzewami. Rozglądam się za ruinami i dopiero na dnie wąwozu, nieopodal kamieniołomu marmuru znajduję pozostałości po kościele a może kaplicy.
Z Internetu wiem, że powinnam jeszcze znaleźć wapiennik, ale nie decyduję się na poszukiwania, bo niebo robi się stalowe, a przede mną 8 kilometrów drogi powrotnej. I tak wystarczy mi wrażeń. Również z Internetu dowiaduję się, że 90 ha wsi kupił tajemniczy nabywca z Poznania i chce tu zbudować ośrodek turystyczny. Myślę sobie, że pomysł to dobry, ale czy na pewno warto psuć magię tego miejsca?
Magii w okolicy dużo, szczególnie dla mieszczucha. Dlatego jak urzeczona patrzę na owcze stado, które ni stąd ni zowąd wyłania mi się z mgły, gdy wracam z Rogóżki. Mam wrażenie, że tych owiec jest więcej niż ludzi, których spotkałam na szlakach przez ostatnie dni. Bo naprawdę pusto tu. Może dlatego, że wszyscy są we Władysławowie. Jednego jestem pewna – nie zazdroszczę im.
P.S. Grzybów tu prawie tak dużo jak owiec 🙂
Pięknie. Aż chce się iść tymi śladami. Nasz kraj jest taaaaki cudowny! My też uwielbiamy takie odludzia. Czasami na szlakach przez kilka godzin nie spotykamy nikogo. I wtedy zastanawiam się, gdzie są ludzie i co teraz robią. Pozdrawiamy serdecznie – Elżbieta i Wolfgang
Dziękuję 🙂