Myśli z wiatrem przywiane ;)

Za oknem huczy wiatr. Dobrze, że już zrobiło się ciemno, bo nie muszę oglądać uginających się w ogrodzie drzew. Niewiele zjawisk tak mnie przeraża, jak huraganowy wiatr. Mam wtedy odruch kwoki, która czuje ulgę, gdy ma wszystkich najbliższych przy sobie. Jednak nie zawsze tak się udaje. I to tym bardziej szarpie moje nerwy. Nigdy nie lubiłam silnego wiatru. Od kiedy pamiętam, straszono mnie, że jeśli nie będę jeść, to porwie mnie wiatr. Wierzyłam w to, choć nie jadłam dalej. Pamiętam jeden, jeszcze ciemny poranek, kiedy ja, mała, bo sześcioletnia Iwonka szłam z mamą ulicą Hożą do przedszkola. Wiatr hulał. Może to był właśnie ten jesienny foch natury, jaki dziś mnie przyprawia o rozstrój nerwowy. Szłam chodnikiem i tylko on oddzielał mnie od skarpy i wąwozu (dziś w tym miejscu są bloki). Byłam przekonana, że jeszcze chwila, jeszcze jeden podmuch, a zamiast w przedszkolu, znajdę się w tym ciemnym dole i już tam zostanę na zawsze. Mimo, że przedszkola nie cierpiałam, jak zupy pomidorowej i bigosu razem wziętych, to modliłam się, by już tam dotrzeć. Dziś już nie boję się porwania przez wiatr, bo kilogramów mi przybyło i chyba tylko tornado mogłoby mnie unieść w powietrze. Jednak trauma z dzieciństwa pozostała. Podobnie jak niechęć do przedszkola. To już trudno mi zracjonalizować. Nikt przecież mnie przedszkolem nie straszył. Jednak co poranek przeżywałam swoistą dziecięcą gehennę i liczyłam na to, że może babcia ulituje się nade mną i przekona mamę o konieczności pozostawienia jej kochanej wnuczki z dala od systemu edukacji. Ale mama była z tych nieustępliwych. Nie wiem, czy to wiara w system czy jakiś sadyzm nią kierował? Nieważne – do przedszkola szłam. Rzecz jasna jak na szafot. Spróbujcie codziennie chodzić na szafot . Albo codziennie tłumaczyć, że naprawdę nie zjecie tej zupy mlecznej. Panie kucharki, litościwe kobiety brały mnie do siebie, do kuchni w piwnicy (dziś tam jest restauracja) i robiły mi lux śniadanko – danie spoza karty, czyli chleb z masełkiem. Kochałam panie kucharki. Jedyne bratnie mi dusze w tym bezdusznym świecie .
W przedszkolnym życiu nie cierpiałam też leżakowania. Sama nie wiem, dlaczego. Dziś dla odmiany chętnie bym sobie poleżała w okolicach południa, ale jakoś nie wypada mi tego zrobić w trakcie lekcji. Do tego stopnia miałam obrzydzenie do przyjmowania pozycji horyzontalnej na materacach, że wymyślałam przedszkolankom różne historie. Przekonywałam je, że akurat dziś nie mogę leżakować, bo tatuś mnie wcześniej odbiera. Raz, może dwa razy panie dały się wkręcić, ale na dłuższą metę historia z tatusiem nie skutkowała. Nie pozostało mi nic innego, jak namówić tatę, by rzeczywiście odbierał mnie przed leżakowaniem. A czego tato nie zrobi dla kochanej, wówczas jeszcze, jedynaczki? Zrobi wiele. Dlatego odbierał mnie w połowie dnia i prowadził do pracy, gdzie siedziałam w biurowcu na Tuwima, wdychałam tumany dymu papierosowego, oglądałam świat zza żółtych firanek, bawiłam telefonem, dzwoniąc „na zegarynkę” albo uczyłam się odróżniać tłuczeń od grysu. Nie wiem, jak tato to wszystko tłumaczył swoim współpracownikom, ale mnie to wtedy nie interesowało. Z dziką satysfakcją myślałam o tych wszystkich moich koleżankach i kolegach, którzy w tym samym czasie muszą spać na przedszkolnych materacach. Czułam się od nich dojrzalsza. Bo ja byłam w pracy. Co ja wtedy miałam w głowie? Trudno zrozumieć. Tak samo, jak lęku przed wiatrem i zupą pomidorową .

P.S. Zdjęcie z przedszkolnego ogrodu, na końcu kolejki autorka 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *