Z jak Złotoryja

·

Z jak Złotoryja
Wypada jakoś zakończyć mój, ograniczony do trzech liter, alfabet. Dziś Z jak Złotoryja. I wcale nie jest to wpis polityczny, w przeciwieństwie do innych, które się z tym hasłem obecnie wiążą.
W Złotoryi się urodziłam, na Szpitalnej. Jednak zamieszkałam w tym mieście dopiero w wieku 6 lat. I wcale nie byłam szczęśliwa. Zupełnie nie udzielał mi się entuzjazm moich rodziców, którzy cieszyli się z połowy domku na ulicy Kruczej. Dla mnie to była banicja. Musiałam opuścić swój eden u babci na wsi, zapomnieć o zabawie pod wiekową lipą na podwórku, karmieniu małych kaczuszek, czy piciu mleka prosto od krowy, jeszcze ciepłego, z pianką. W nowym miejscu tego nie było. Nie było też babci, która swoim miłosiernym sercem ratowała mnie przed chodzeniem do przedszkola.
Złotoryja była duża i początkowo bardzo obca. Z okien kuchni widziałam budujący się szpital. Ale też mamę, która wracała z pracy. Nie było wtedy wielu domów, które potem wzniesiono, więc widok miałam prawie na sam koniec Hożej.
Wokół naszego osiedla kopano wielkie dziury pod fundamenty nowych budynków. Do jednej z nich nawet wpadłam i miałam problem, jak z niej wyleźć. Dość traumatyczne przeżycie, chociaż musiało to zabawnie wyglądać Na ulicy jeszcze nie było asfaltu, tylko wysypany bazalt, na którym nie raz poobijałam kolana, jeżdżąc na rowerze. Znałam wszystkich sąsiadów. Powoli robiło się dość swojsko. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Pamiętam, kiedy przed rozpoczęciem nauki w pierwszej klasie niosłam z dumą nowe, dopiero kupione podręczniki, a sąsiad z innego domku, kontrolujący sytuacje na ulicy, zapytał: Iwonko, co tak niesiesz? A ja na to z powagą: Literaturę!
Powoli oswajałam Złotoryję. Aż pewnego dnia, mając siedem lat wybrałam się z kolegą, młodszym ode mnie chyba o rok czy dwa na podbój miasta. Rodzice nas obojga, gdy zorientowali się, że nas nie ma, wpadli w panikę, wszak byliśmy maluchami, ale nie wiem, jakim cudem nie zabłądziliśmy, nie wpadliśmy pod samochód, nie zostaliśmy porwani przez pedofila (może wtedy ich nie było?), a po powrocie nie zostaliśmy stłuczeni na kwaśne jabłko przez mamy. Jednak awantura, która wybuchła z powodu naszej peregrynacji utkwiła mi w pamięci i już na pewien czas zaniechałam eksploracji mojego miasta.
A było to miasto z miejscami, których już nie ma. Zostały tylko na starych zdjęciach i w naszej pamięci. Słynne Calipso, gdzie dzieciom raczej wchodzić nie pozwalano, Kaczawianka, gdzie stołowaliśmy się z rodzicami, cukiernia Zorba, w której po kościele można było zjeść melbę, Bolek i Lolek z deserami i sokami owocowymi…stacja kolejowa, z której odjeżdżaliśmy pociągiem do babci…i wielki dół na śmieci niedaleko osiedla, gdzie dzieciarnia z całej okolicy robiła sobie zimą tor saneczkowy a w inne pory roku – po prostu bazę. Dziwne, że nikomu z nas nie przeszkadzał odór śmieci 
Dziś myślę, że to było inne miasto, inni ludzie.
Teraz, z perspektywy czasu patrzę na Złotoryję jak na moje miejsce, choć czasem z powodu atmosfery niezwykle irytujące. Kocham ją jak matka kocha dziecko- łobuza. Nie mieszkam już na Kruczej, którą przemianowano potem na Mieszka I, ale w zupełnie innej części miasteczka. Nie wiem, jak żyje się gdzie indziej. Tylko przez okres studiów mieszkałam w innym mieście, w Poznaniu i pamiętam, jak serce mi szybciej biło, gdy wracając do siebie, na horyzoncie widziałam Wilczą Górę, tę samą, której eksploatacja wiązała się niegdyś z drganiem murów domu i dźwiękiem przesuwającego się szkła w komodzie.
Nie umiałam przywiązać się do Poznania, wiedziałam, że jestem tam na chwilę. Zresztą tak naprawdę wszędzie jesteśmy na chwilę, bo nic nie jest dane nam raz na zawsze. Nic.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *