Gaudeamus igitur…

Rozpoczął się październik i dla studentów kolejny rok akademicki. W 1989 roku sama byłam początkującą studentką UAM. Zanim się tam dostałam, musiałam pokonać kilkoro rywali, bo wtedy, o dziwo, polonistyka była dość obleganym kierunkiem. Zaczęłam pechowo, bo w dniu egzaminu wstępnego zastrajkowała komunikacja miejska i z akademika na Obornickiej do Collegium Novum trzeba było biegusiem…biegusiem…Na szczęście z dobrym skutkiem dobiegłam do mety, bo od października byłam już pełnoprawną studentką. Na początku bardzo zagubioną. Duże miasto mnie przytłaczało, miałam wrażenie, że poruszam się po labiryncie. Myliły mi się przystanki, nazwy ulic, budynki. Przerażały lista lektur, wykładowcy i rzecz jasna – pierwsza sesja zimowa. Ale z miesiąca na miesiąc było już lepiej. Poczułam się pewnie, a może zbyt pewnie, bo wraz ze znajomymi z grupy postanowiliśmy być cwańsi niż reszta i poszliśmy na przedterminowy egzamin z historii literatury do profesora S, który miał opinię sympatyczniejszego niż ten, który miał egzaminować podczas sesji. Nikt nam wtedy nie uświadomił, że bez podpisu prowadzącego zajęcia doktora M. nie mieliśmy prawa tego zrobić. Profesor S. nie przywiązywał wagi do podpisów i formalności, liczyło się tylko to, czy umiemy czy nie. Egzamin był rzeczywiście sympatyczny, częściowo zdawałam go po włosku, bo wtedy chodziłam na lektorat z tego języka, a profesor to wyłapał i zadawał mi niektóre pytania (rzecz jasna – te łatwiejsze) w języku Dantego. Ostatecznie otrzymałam wpis do indeksu z notą 4. Czułam się, jakbym złapała Pana Boga za pięty. Do czasu. W następnym tygodniu całą grupką zdających przedterminowy egzamin zostaliśmy wezwani do pani dziekan, która przekreśliła nam wpis profesora S. w indeksie i uświadomiła, że naruszyliśmy regulamin, idąc na egzamin bez zaliczenia zajęć, na co poskarżył się niedowartościowany i urażony naszym postępkiem doktor M. Z żalu, że czeka nas kolejny egzamin, tym razem w terminie i u profesora W. poszliśmy do knajpy i upiliśmy się jedną butelką wina . Świat stał się bardziej znośny, tym bardziej, że zaraz na ostatnich zajęciach z historii literatury doktor M. stwierdził, że on bez żadnego problemu dałby nam zaliczenie, ale o to nie zabiegaliśmy. I dał.
Wieść o naszym unieważnionym egzaminie rozeszła się lotem błyskawicy po całym wydziale i dotarła też do profesora S. Tym razem to on poczuł się urażony, że ktoś unieważnił jego wpis. Postanowił zagrać na nosie pani dziekan i pod koniec wykładu poprosił naszą słynną już grupkę do katedry z indeksami. Bez ceregieli przepisał oceny z egzaminu. Tym razem już w majestacie prawa, bo zaliczenie wcześniej dostaliśmy.
I tak to na własnej skórze przekonałam się, że bycie studentem to nie tylko nauka, ale też sztuka poruszania się w gęstej sieci międzyludzkich powiązań. Tak, studia to była wtedy niezła szkoła życia. Na szczęście zaliczyłam ją w terminie bogatsza o setki przeczytanych książek i trzyletniego Kacpra, który na korytarzu cierpliwie czekał z różyczką w dłoni na finał obrony mojej pracy magisterskiej .
fot. internet

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *