Złotojesiennopolskie Nic


Wreszcie doświadczyłam złotej polskiej jesieni. Wreszcie w tym roku – oczywiście. Już bałam się, że po upalnym lecie nastanie od razu listopad. I to ostatnia jego dekada. A tu niespodzianka. Ciepły, słoneczny piątek, kiedy grzechem byłoby nie skorzystać z aury i nie pójść w pola i lasy. Dobrze, że mam ku temu pretekst w postaci psa. Szkoda tylko, że pies inaczej rozumie sens spacerów niż ja i nie daje mi czasu na delektowanie się widokami czy zapachami, bo gna przed siebie jakby brał udział w wyścigu psich zaprzęgów.
Mimo to zdążyłam przelotem zauważyć, czyli zaoczyć łąki, na których nawłoć przyprószyła już siwizna, a wrotycze stały się całkiem bure. Tylko gdzieniegdzie kwitną rumianki albo nawet całe pola gryki, która też nie jest już „jak śnieg biała”, lecz zaróżowiona. Pod stopami chrzęszczą suche żołędzie, które pogubiły czapeczki i utraciły już swój młodzieńczy wdzięk.
W pełnym słońcu widać babie lato, którego nitki plączą się z wiatrem i przyklejają do twarzy. Po stawie pływają stada łabędzi, które już odchowały swoje potomstwo i tylko barwą piór młode odróżniają się od rodziców. Nawet ważki nie są już tak energiczne jak kilka miesięcy temu i przysiadają na coraz bardziej suchych trzcinach. Sielanka…którą wyjątkowo szybko kończy coraz bardziej niespodzianie nadchodzący wieczór, niosący już mniej sielski chłód. I to też jest fajne, bo daje pretekst do powrotu do domu, opatulenia się ciepłym kocem i do robienia wielkiego, weekendowego, zupełnego Nic.
Jak ja kocham takie leniwe złotojesiennopolskie dni.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *