Z mgły przeszłości wydarte

Niedługo moja tysiąclatka, czyli Szkoła Podstawowa nr 3, zwana potocznie Trójką będzie obchodzić 60. urodziny. W związku z obchodami jubileuszu powstaje publikacja – zbiór wspomnień absolwentów. Uznałam, że pomogę w redagowaniu książki, wrzucając swoje pięć groszy, czyli garstkę zachowanych obrazów.

Do Trójki zaczęłam chodzić w 1977 roku. Zanim poszłam na pierwsze lekcje, odebrałam ze szkoły podręczniki (już nie wiem, dlaczego tą drogą, być może to szkoła zamawiała książki dla pierwszoklasistów). Kiedy tak szłam do domu z torbą, w której targałam „Litery”, sąsiad zapytał mnie: „co tak niesiesz, Iwonko?” Na co z dumą odparłam: „Literaturę”. Być może już wtedy przeczuwałam, że pójdę na polonistykę 😊.

Polski zawsze lubiłam bardziej niż inne przedmioty. Na początku pisania uczyła nas pani Halina Sobota, która była nasza wychowawczynią w klasach 1-3. Uwielbiałam swoją panią do tego stopnia, że gdy kiedyś poprosiła mnie o to, abym poszła do łazienki umyć jej szklankę, to opowiadałam o tym w domu z ekscytacją pewnie godną lepszej sprawy. Bardzo imponowała mi nasza pani, a jej podpis ćwiczyłam przy rozmaitych okazjach, bawiąc się „w szkołę”. Kiedyś nawet użyłam tej parafki do sfałszowania wpłaty na książeczkę Szkolnej Kasy Oszczędności, na której już miałam uzbierane kilkaset złotych. Dopisałam sobie złotówkę, nie po to, aby mieć więcej, ale by móc w odpowiedniej rubryczce podpisać się za swoją panią. Oj, awantura w domu była niezgorsza, kiedy rodzice zobaczyli, czego się ich małoletni kandydat na oszusta finansowego dopuścił.

Byłam w pierwszej klasie, kiedy o sobie dał znać mój talent poetycki 😊. Mój wiersz o kotku Puszku, który lubi pić mleczko i łowić myszki znalazł się w miejskiej publikacji „Orlik” i tym samym zaliczyłam debiut literacki 😊 Do tej pory mam w domu tę broszurkę, mimo że tak wiele pamiątek z dzieciństwa pogubiłam po drodze.

Również w pierwszej klasie chciałam należeć do harcerstwa, a konkretnie do zuchowej drużyny. Wtedy mało kto nie należał do ZHP. Bardzo podobały mi się mundurki, chusty, berety, lilijki i cała ta skautowska oprawa. Moją drużynową była córka wychowawczyni – Ola Sobota. Pamiętam, jak mój tato wycinał ze styropianu totem naszej drużyny, który zresztą został uwieczniony na zdjęciu 😊.

Pierwsze lata w podstawówce już mocno zatarły się w moich wspomnieniach. Pamiętam tylko kilka obrazów. Na przykład ten, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę do Wrocławia i atrakcją miał być rejs statkiem po Odrze, na co ostatecznie zareagowałam histerią, bo nie podobało mi się, że statek zamknięto w śluzie.

Pamiętam też inną wycieczkę – w góry. Teraz już nie wiem, czy na Śnieżkę czy na Szrenicę wjeżdżaliśmy wyciągiem. Był czerwiec, więc ubrani byliśmy lekko w krótkie spodenki i koszulki. Jednak wyciąg z powodu awarii stanął na jakiś czas, a na dodatek pogoda, jak to w górach, zmieniła się nagle na dość nieprzyjemną. Kiedy już udało nam się dotrze do schroniska, nasza pani zafundowałam każdemu z nas herbatę z rumem. Na rozgrzewkę. Dziś byłoby to nie do pomyślenia, bo od razu znaleźliby się tacy, którzy rozpętaliby z tego powodu medialną burzę.

Szkoła to – rzecz jasna – nie tylko wycieczki. Czasem ciekawe było na samych lekcjach. Uwielbiałam geografię z panią Adela Kostuś Mimo że niesamowicie stresowało mnie szukanie na wielkiej mapie rzeki jezior, to na geografię, tak jak na polski, mogłabym chodzić co dzień, tak interesujące były to lekcje. Podziwiałam panią Adelę za niezwykłą wiedzę, opanowanie i jakieś niesamowite ciepło, którym emanowała. Dzięki pani Kostuś postanowiłam być nauczycielką. Chciałam, jak ona, uczyć geografii. W 50% moje plany się spełniły 😊

Geografii uczyliśmy się nie tylko w klasie. Obok szkolnego boiska był nawet ogródek geograficzny, gdzie stały przyrządy do pomiarów deszczu, wiatru i jakieś inne skomplikowane pomoce naukowe. Obok był też ogródek biologiczny, ale co tam rosło, dziś już nie pamiętam. Nie zapomnę jednak przyszkolnego parku (w tym miejscu dziś stoi hala Tęcza), gdzie rosły topole(?) a na pniu każdego z drzew przytwierdzone były tabliczki uczniów, którzy sadzili te drzewa. Podejrzewam, że odbywało się to wówczas, gdy wybudowano naszą tysiąclatkę, bo drzewa już miały imponującą wysokość. Za szkołą było boisko asfaltowe. Zimą, przy większych mrozach woźny, pan Słomka, polewał je wodą, a potem na wuefie zakładaliśmy wypożyczone ze szkolnego magazynu łyżwy figurówki i uczyliśmy się pierwszych kroków na lodzie. Nasi nauczyciele wuefu, pani Teresa Abrahamowicz i pan Edward Gęsior byli bardzo odważni, bo czasem zabierali nas na zamarznięte glinianki za szpitalem (dziś Zielone Oczko) i tam śmigaliśmy lodzie. Wuefy to w ogóle osobna historia. Nigdy nie byłam orlicą z tego przedmiotu, a rzut piłeczka palantową lub piłką lekarską śniły mi się po nocach jak koszmar. I chyba tylko z dobrego serca nauczyciele wpisywali mi na koniec piątkę, by nie psuć świadectwa z wyróżnieniem 😊

Z litości chyba też dostawałam piątki z muzyki u pani Kaliciak, bo jedyne, co mi wychodziło, to gra na cymbałkach. Ale należałam do szkolnego chóru i co tydzień wraz z innymi, którzy chcieli zapracować na wyższą ocenę, wyłam, nawet w drodze do domu: „Gaude mater Polonia, prole fecunda nobili. Summi Regis magnalia laude freguenta vigili”. Po latach myślę sobie, że właśnie z powodu mojej obecności w tym zespole chór szkolny nigdy nie osiągnął w tym czasie znaczących sukcesów na konkursach i przeglądach 😊

Po tylu latach od ukończenia szkoły dość miło wspominam niektóre lekcje z panią Anną Macugą na tak zwanym zetpete, czyli zajęcia praktyczno-techniczne. To były czasy, kiedy dzieciaki uczyły się czynności przydatnych w życiu. Robiliśmy kilimy z wełny dywanowej, na drutach skarpety, bawiliśmy się w krawcowe i przy użyciu maszyny do szycia tworzyłyśmy kreacje dla lalek. Uczyliśmy się też robić kanapki i sałatki warzywne, którymi później częstowaliśmy wszystkich nauczycieli. Do tej pory zastanawiam się, jak to się stało, że nikt nigdy nie uległ zatruciu 😉

Mój pobyt w szkole podstawowej przypadł na czasy tak zwanego peerelu. Patronem naszej podstawówki był Aleksander Zawadzki – działacz komunistyczny. Nikomu to wtedy nie przeszkadzało, bo tak naprawdę żaden uczeń nie zastanawiał się, kim ten człowiek był, że zasłużył sobie na patronowanie szkołom czy ulicom. W holu szkoły stało popiersie Zawadzkiego, ale było takim samym elementem wyposażenia wnętrza jak kwietniki czy gabloty na korytarzu. Po prostu było i tyle. Ale pamiętam, dwa momenty, kiedy legenda patrona ożyła za sprawą pewnych wizyt. Raz przyjechała wdowa po Zawadzkim i była wielka feta na sali gimnastycznej – niewiele z tego spotkania zostało mi w pamięci, może to, że wdowa była bardzo stara, ale wtedy nawet czterdziestolatkowie byli już dla mnie starcami. Bardziej przeżyłam odwiedziny kapitana statku m/s „Zawadzki”. Kapitan to był prawdziwy gość, bo pływał po całym świecie i opowiadał o tym, że dzieci w Australii nie chodzą do szkoły, tylko uczą się z telewizorów. Och, jak im zazdrościliśmy. Wtedy jeszcze nikomu z nas nie śniło się, że po kilkudziesięciu latach podczas pandemii nasza edukacja też tak będzie wyglądać i stanie się to dla wszystkich ogromnym utrapieniem.

Z ciekawych wizyt w szkole pamiętam spotkania z państwem Gucwińskimi, dyrektorami ZOO we Wrocławiu. Kilkakrotnie odwiedzali naszą szkołę, przywożąc ze sobą egzotyczne zwierzęta. Wtedy pierwszy raz odważyłam się pogłaskać boa dusiciela. Wtedy też zachwyciłam się wielkookimi lemurami. Mało kto tak umiał mówić o zwierzętach, jak państwo Gucwińscy, no może tylko Michał Sumiński w telewizyjnym „Zwierzyńcu”.

W mojej pamięci utkwiła mi też dziwna sytuacja – na języku polskim, a mieliśmy lekcje polskiego z panią Teodozją Górną – oglądaliśmy w TV pogrzeb Leonida Breżniewa, I sekretarza partii Związku Radzieckiego. Dziś pewnie młodzi ludzie nie rozumieją sytuacji, ale kto wychowywał się w czasach peerelu, rozumie, jakie to wydarzenie miało znaczenie dla krajów bloku komunistycznego. Nic więc dziwnego, że nauczycielka uznała za słuszne, by uczniowie stali się świadkami tej zacnej ceremonii 😉. A na to, rzecz jasna, bardzo odpowiadało, bo uczniowie lubią, gdy lekcja nie jest lekcją. Nawet jeśli zastąpić ma ją pogrzeb radzieckiego satrapy.

W starszych klasach podstawówki zaczęłam się udzielać w samorządzie uczniowskim, ale co wtedy robiłam, naprawdę już nie pamiętam, zostało z tego jedno zdjęcie z jakiegoś zebrania. Zdecydowanie trudniej mi wyprzeć z pamięci moją obecność w poczcie sztandarowym. Szczególnie wtedy, gdy reprezentowaliśmy szkołę podczas pochodów pierwszomajowych, paradując przez miasto, niezależnie od aury. A maj bywał kapryśny, raz nawet rozpoczął się zawieją śnieżną. Do stadionu, gdzie kończyła się trasa pochodu, doszliśmy zahibernowani, z sinymi ustami i skostniałymi dłońmi. Ale mimo to rozpierała nas duma, bo bycie w poczcie, to był zaszczyt.

Jeśli ktoś wnioskuje z tych słów, że byliśmy przykładną młodzieżą, to jest w tak zwanym „mylnym błędzie” 😊 Byliśmy też zbuntowani, pyskaci, psociliśmy, o czym pewnie więcej może powiedzieć męska część klasy, a nawet na bal absolwentów przemyciliśmy butelkę(!) wina. Myślę, że nasi nauczyciele mieli niezły ubaw, ujawniając tę jedną butelkę, którą chciało się upić trzydzieścioro nastolatków 😉

Szkołę kończyłam w 1985 roku. Byłam jedną z dwóch najlepszych absolwentek tego rocznika, ale mimo to bardzo obawiałam się, czy zdam do wymarzonego liceum. Ku mej radości dostałam się bez problemu, a zawdzięczam to również moim świetnym nauczycielom z Trójki 😊

Kiedy teraz piszę te wspomnienia, uświadamiam sobie, że wielu bohaterów tego tekstu już nie ma wśród nas. Żyją za to w mojej pamięci i chyba dlatego warto od czasu do czasu nadać temu materialną formę, co właśnie czynię i innych do tego zachęcam przed jubileuszem mojej podstawówki.

Zdaję też sobie sprawę, że nie wszystko i nie wszystkich tu wspomniałam, ale żeby to zrobić, musiałabym chyba napisać powieść 😊.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *